Kategorie
Literatura nordycka

Córki marionetek – Maria Ernestam, czyli jak nie pisać powieści

Jak bardzo zwodnicze są rekomendacje okładkowe można się przekonać na przykładzie „Córek marionetek” Marii Ernestam, lansowanych jako thriller psychologiczny, w którym, żeby znaleźć napięcie, trzeba by je sobie dopisać i wydrukować na własną rękę. I w tym miejscu należałoby się zastanowić, dlaczego wydawca wprowadzający tę pisarkę po raz pierwszy na polski rynek zdecydował się właśnie na ten tytuł? Jeśli jest on najlepszym w dorobku Szwedki, to niniejszym sugeruję podarować sobie zapoznawanie się z jej dalszą twórczością.

Maria Ernestam ma takie zaplecze zawodowe, że teoretycznie moglibyśmy spodziewać się wyrobionego pióra i doświadczenia w opowiadaniu. Wielu dziennikarzy, tak jak ona, porzuciło z ogromnym powodzeniem pracę dla mediów i odniosło sukces pisarski. Jeśli jednak Zygmunt Miłoszewski („Bezcenny„, „Gniew„, „Jak zawsze„, „Uwikłanie„), Majgull Axelsson („Ja nie jestem Miriam„, „Daleko od Niflheimu„, „Pępowina„, „Lód i woda, woda i lód„, „Ta, którą nigdy nie byłam„) czy Stieg Larsson są najlepszym dowodem na to, że takie rozstania służą literaturze, o tyle Marii Ernestam raczej doradzałabym powrócić do roli korespondentki, bo literacko nie dość, że nie ma nic do powiedzenia, to najzwyklej w świecie potwornie nudzi.

Urok i powodzenie literatury szwedzkiej w Polsce zasadza się w dużej mierze na klimatyczności tych północnych opowieści. Maria Ernestam urodziła się i dorastała w Uppsali, wakacje spędzała na zachodnim wybrzeżu Szwecji w maleńkim Frillesås, czego kompletnie nie czuć w jej powieści. Przeciwnie zamiast wnieść powiew szwedzkości, dusi fabułę przyciężkim niemieckim rysem, który unosi się nad historią wpędzając ją w tryby źle naoliwionej machiny, która dyszy pod naporem kolejnych coraz nudniejszych rozwiązań fabularnych. Być może to jedenaście lat spędzonych w Niemczech i mąż Niemiec odciskają się tutaj negatywnie. A może Ernestam nie ma po prostu talentu do opowiadania historii.

Nie można jej odmówić wyczucia. Dobrze trafiła tą powieścią w toczącą się wówczas dyskusję i świetnie wybrała temat. „Córki marionetek” ukazały się w Szwecji w 2012, tuż po głośnej i bardzo dyskutowanej książce W Lesie Wiedeńskim wciąż szumią drzewa, zdobywczyni najważniejszej szwedzkiej nagrody literackiej – Augustpriset – w kategorii literatury faktu, ale też w roku premiery innej równie dyskutowanej książki Krótki przystanek w drodze z Auschwitz Görana Rosenberga. Reportaż  Åsbrink bardzo podzielił opinię publiczną, której nie w smak było wyciąganie pronazistowskiej historii Szwecji a zwłaszcza kalanie szwedzkiej ikony Ingvara Kamprada. Książka Rosenberga dorzuciła do tej dyskusji kolejne niewygodne fakty, które zaprzeczały szwedzkiej hojności i ujawniały nieprzyjazny klimat, w jakim nie wszystkim uratowanym w akcji białych autobusów udawało się zaadaptować do nowego powojennego życia. W klimacie rosnącej popularności Sverigedemokraterna – antyimigranckiej partii i dzielącego się coraz bardziej społeczeństwa, taka historia, jak w „Córkach marionetek” z pozytywną postacią Szweda stającego po stronie uchodźców, mogła zostać odebrana w Szwecji pozytywnie. I mam wrażenie, że tak się stało. Że Szwedzi byli nieco zmęczeni zmasowaną falą krytyki i potrzebowali ponownie uwierzyć, że nie są złym społeczeństwem. Słaba książka Ernestam, która nie ma nic do zaoferowania, do tego napisana ciężką ręką znalazła swoich wybawców, którzy patrzyli na nią łaskawym okiem. Na szczęście w Szwecji słynącej z wolności słowa nie zabrakło też obiektywnych recenzji, które punktowały niedociągnięcia powieści. Maria Nyström w na łamach „Unt” wprost nazwała książkę Ernestam:

żałosną i napakowaną kliszami, przewidywalną jak hollywoodzkie produkcyjniaki i tak słabą, że aż żal tych, którzy muszą ją przeczytać.

W wywiadzie, który pisarka udzieliła dla „Głosu Kultury”, Maria Ernestam wyjaśnia autobiograficzne zaplecze opisanej w „Córkach marionetek” historii. Jej dziadek pomagał uchodźcom przybywającym do Szwecji po wojnie. To nim inspirowała się tworząc powieściową postać prawnika. A ojciec innego bohatera tej historii, Amnona, ma sporo wspólnego z pewnym żydowskim uciekinierem, któremu dziadek Ernestam pomógł kiedyś finansowo. Czytamy o rodzinie romskiej, którą dotknęła nietolerancja we współczesnej Szwecji. Zamordowany zostaje mężczyzna, a jego zwłoki, z niezrozumiałych powodów, ktoś przywiązuje do karuzeli, należącej do rodziny zmarłego. Osierocone córki próbują sobie ułożyć życie. Ponura przeszłość odciśnie się najbardziej na tej, która odkryła zwłoki ojca. Mijają lata, a z miasteczka znika kolejna osoba, porzucając dorobek życia. Gdy dziewczynki są już dorosłymi kobietami, a wszystko niemal przybrało normalny rytm, pozorny spokój zburzy pojawienie się cudzoziemca grzebiącego w przeszłości miasteczka. Temat, który porusza powieść, był w czasie jej publikacji jednym z częściej pojawiających się w szwedzkich mediach. Prasa ciągle donosiła o nieprzyjemnościach, które spotykają osoby pochodzenia romskiego i o fali romskich żebraków, których ilość stawała się coraz poważniejszym, i zresztą nierozwiązanym do dzisiaj problemem na szwedzkich ulicach. Dwa lata później po „Córkach marionetek” Majgull Axelsson pojawi się przecież z poruszającą powieścią o romskiej dziewczynce, która kradnie tożsamość pewnej Żydówce. A Ja nie jestem Miriam przywróci właściwe proporcje dyskusji o Romach w Szwecji. Potencjał, jaki miała historia rodzinna Ernestam został zaprzepaszczony. Szwedce zabrakło wszystkiego, począwszy od talentu, żeby opowiedzieć nam równie dobrze udokumentowaną, jak w przypadku Rosenberga, poruszającą, jak u Axelsson czy literacko fenomenalną, jak u Åsbrink historię. A próba wpisania się w konwencję thrillera jest tak nieporadna, boleśnie słabiutka i zatrważająco kiepska, że żal mi tłumaczki i redaktorki, które musiały męczyć się nad tą powieścią.

Pozytywnym aspektem tej literackiej porażki jest fakt, że takie książki mają szansę na publikację, a nawet na karierę międzynarodową. Najwyraźniej polski rynek książki jest łaskawy i daje szanse każdej książce, która pojawi się na Północy. Ponownie potwierdza się zasada świetnego PR, którego wciąż nie brakuje popularnej u nas literaturze skandynawskiej, kupowanej przez wydawców na potęgę, chyba jednak w ciemno i jak widać bez względu na jakość literacką. Żal tylko ludzi, którym przychodzi pracować nad coraz słabszymi pozycjami, a i czytelników, którzy mamieni są obietnicami, ulegają kolejnym niespełnionym zapewnieniom dobrej rozrywki. I zamiast świetnego, trzymającego w napięciu thrillera psychologicznego, dostają źle napisaną, nużącą, raczej powieść obyczajową, do której nieporadnie przyklejono niepasujące łatki.

Recenzja: Córki marionetek, Maria Ernestam, Czwarta Strona, Poznań 2015. Przekład: Magdalena Anna Kostrzewska. Tytuł oryginału: Marionetternas döttrar (2012). Redakcja: Natalia Pecyna, Magdalena Mwaba. Korekta: Malwina Błażejczak. Projekt okładki: Mariusz Banachowicz. Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka. ISBN 978-83-7976-215-6. Stron: 432.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję: Wydawnictwo Czwarta Strona.