Co wnosi do literatury Katarzyna Tubylewicz pisząc „Rówieśniczki”? Autorka powraca tą powieścią do pisarstwa porzuconego wiele lat temu na rzecz pracy tłumaczki i dyrektorki Instytutu Polskiego w Sztokholmie. W styczniu tego roku dała się poznać jako współautorka manifestu „Alice Munro nie miałaby u nas szans”, apelując w nim o uznanie dla literatury popularnej, walcząc o zagospodarowanie, świecącej w Polsce pustkami, półki z powieścią środka. Czy „Rówieśniczki” spełniają pokładane w tej książce nadzieje? Czy mają szanse w walce o czytelnika i odrodzą dobrą polską fabułę?
Taktycy wojenni twierdzą, że zwycięskie bitwy to te, które są wygrane przy najmniejszych stratach własnych. Walkę o polską powieść środka Katarzyna Tubylewicz rozpoczyna własnym mocnym literackim wejściem. Poprzedziła go świetna marketingowo aktywność autorki w mediach i głośny manifest, tuż przed publikacją „Rówieśniczek”. Jest też obecna publicznie. Autorka będzie na przykład gościem tegorocznego Festiwalu Conrada w panelu dyskusyjnym poświęconym pracy tłumacza. Zresztą ci, którzy podpisali apel, to między innymi pisarze, którzy szykowali za niedługo premiery swoich książek. „Złodzieje koni” Remigiusza Grzeli („Wybór Ireny„) wychodzą w kwietniu a „Bokserka” Grażyny Plebanek 21 maja. A zatem nietrudno zgadnąć, że literacki los ich powieści będzie miał lepsze koleje niż każdej innej walczącej o uwagę nas czytelników. Na ile był to wyrachowany i przeliczony na zyski sprzedażowe gest, a na ile bezinteresowny głos w ważnej dyskusji, to już wiedzą sami autorzy manifestu. A co na to my czytelnicy?
Nikt inny nie jest bardziej predysponowany do tego, żeby pisać, jak właśnie pisarz a historia literackich manifestów to część historii literatury. Zastanawiając się, czego oczekuję od pisarzy na czytelniczej pustyni, odpowiadam bez wahania, że niewygodnej medialnej i publicznej obecności. To dobrze, że znajdują jeszcze czas na pisanie listów, apeli, na publiczne dyskusje, prowokowanie władz do lepszej dla literatury polityki i wyrywanie z letargu uśpionych czytelników. I chociaż nie zachęcam do spektakularnych samobójstw, strzelania w miejscach publicznych i podkradania sobie kochanek, to jednak nieco pikanterii dobrze zrobiłoby polskiej scenie literackiej. Jakie czasy takie ekscesy, więc musimy się cieszyć, że przez chwilę mówiło się o marnych zarobkach pisarzy i przez chwilę polskie media oszalały na punkcie literatury popularnej.
„Rówieśniczki” doczekały się tego, na co nie może liczyć większość tytułów: były i są obecne we wszelakich mediach, rekomendowane w programach telewizyjnych, omawiane w prasie, obecne w internecie. Czy ten medialny szum przełożył się na wyniki sprzedażowe? Czy książka będzie polskim bestsellerem? Pytanie, czy opisana w niej historia ma potencjał, żeby porwać za portfele i zachęcić do wydania niebagatelnej kwoty 39,90?
Katarzyna Tubylewicz od lat mieszka w Szwecji, zrobiła tam karierę począwszy od kierowania Polskim Instytutem w Sztokholmie, pisała artykuły do polskiej prasy o Szwecji, zaczęła tłumaczyć szwedzką literaturę, stając się popularyzatorką m.in. twórczości uwielbianej w Szwecji i równie chętnie czytanej w Polsce Majgull Axelsson ( „Ja nie jestem Miriam„, „Daleko od Niflheimu„, „Lód i woda, woda i lód„, „Pępowina„, „Ta, którą nigdy nie byłam„) a ostatnio fenomenalnego Jonasa Gardella. Przesiąknęła szwedzkością pozostając nadal Polką w skórze świetnie zaadaptowanej imigrantki. Ma dystans kilku lat nieobecności w Polsce, pozostając w mentalnym rozkroku pomiędzy starym a nowym krajem. Wyczuwa się to w wywiadach z nią, gdzie gani polskie niedociągnięcia, zachwycając się szwedzkimi rozwiązaniami.
Literatura szwedzka wyrosła z tradycji gawędziarskiej a współcześnie rozwijają ją doskonale kursy kreatywnego pisania, które oferują i uniwersytety, i folkhögskolor a nawet szwedzkie urzędy pracy, wyciągające w ten sposób z bezrobocia np. matki powracające na rynek pracy. A że robią to dobrze potwierdza choćby spektakularny sukces kryminałów znanej również w Polsce Camilli Läckberg absolwentki kursu pisania kryminałów zorganizowanego przez stowarzyszenie pisarzy Ordfront. Katarzyna Tubylewicz w wywiadach wspomina, że najlepszą szkołą pisania było dla niej tłumaczenie twórczości Majgull Axelsson; uważne wczytywanie się w każdą frazę i szukanie najlepszego rozwiązania literackiego w języku polskim. Przeszła najlepszą szkołę. Czy w „Rówieśniczkach” widać efekty tej pracy?
Katarzyna Tubylewicz jest rówieśniczką swoich bohaterek; czterdziestolatka. Kim są kobiety w jej „Rówieśniczkach”? Sabina mieszka w Polsce, jest zastępczynią redaktor naczelnej poczytnego pisma katolickiego. Joanna to żona polskiego dyplomaty, aktualnie na placówce w Sztokholmie. Zofia mieszka od lat w Szwecji, awansowała z polskiej sprzątaczki na żonę Szweda, przedstawiciela klasy średniej. Trzy przyjaciółki, które wiązała toksyczna zależność. Przez przypadek spotkają się po latach w Sztokholmie. Mocna scena początkowa zapowiada tragedię, coś się wydarzy, ktoś zginie. Co się stało dowiemy się na samym końcu. Już takim wstępem Katarzyna Tubylewicz potwierdza, że odrobiła swoją lekcję. Potrafi opowiadać. Potrafi przemawiać obrazami. Dobrze buduje napięcie.
Opowiadając historię swoich rówieśniczek, czterdziestolatek, opowiada jednocześnie o toksycznej przyjaźni; uzależnieniu, którego efektem jest wyniszczający związek trzech dziewczyn, które z jego konsekwencjami zmierzą się jako dorosłe kobiety. To również moje rówieśniczki i nikt równie dosadnie nie ujął literacko tego, co sama miałabym do powiedzenia w temacie kobiecej przyjaźni. Ta pisarka jeszcze namiesza w polskiej literaturze. Wzięła na warsztat sprawę ważną, trudną i i przedstawiła ją prowokująco. Prześledziła historię dziewczyn, począwszy od dziewczyńskich wspólnych wygłupów aż do dojrzałych, dorosłych decyzji. Pokaże, jak wzajemne uzależnienie w konsekwencji rani. Ile jadu, zawiści i nielojalności jest w fałszywym związku dziewczyn. To wciągające studium uzależnienia, manipulacji i strachu przed ostracyzmem. Dziewczyny trzymają się razem, bo tak stanowią siłę. Problem w tym, że wewnątrz tego sojuszu budują chwilowe koalicje, łamiąc psychicznie tę trzecią. To niewiarygodnie prawdziwy i uczciwy opis. I chociaż uważam, że wciąż jest za mało literackich przykładów kobiecego siostrzeństwa, nie mogę nie zgodzić się z Katarzyną Tubylewicz, że taki właśnie chory bywa świat kobiet.
Czytanie jednak „Rówieśniczek” jest przeżyciem trudnym, bo to proza przekraczająca granicę pomiędzy samym aktem czytania a rzeczywistością. I gdy pisze się takie wciągające powieści, tym większy efekt na czytelniku. A ta książka jest pełna nieszczęść, które jak lawa w aktywnym wulkanie rozlewają się, zostawiając ofiary, raniąc, wywołując kolejne ogniska nieszczęść. Nie potrafiłam odciąć się i czytać tej powieści na chłodno. Emocje w niej opisane przenosiłam na zewnątrz i przez trzy dni chodziłam przygnębiona dramatami, które tak precyzyjnie skumulowały się na stronach tej powieści. I chociaż daleka jestem od określania, gdzie jest granica przesytu, to tutaj wyraźnie miałam dość. Podobnie czułam się oglądając rewelacyjny „Plac Zbawiciela” (2006) Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauze, a pamiętajmy, że był oparty na autentycznych wydarzeniach. Katarzyna Tubylewicz w wywiadach podkreśla, że lubi przyjaźnić się z kobietami i ceni sobie kobiecą przyjaźń. Ta powieść jednak jest opisem nienawiści i niewyartykułowanej złości kobiet do kobiet. Żadna z nich nie wzbudza sympatii. Trudno o nią dla hipokryzji Sabiny, która po trupach robi karierę, dbając jednocześnie o pozory dobrej katoliczki. Trudno o nią dla Joanny, która tkwi przy mężu, który już dawno przestał ją szanować, nawet świadomość tego, że miewa kochanki nie skłoni jej do decyzji o odejściu. Trudno o nią dla Zofii, która będzie zagryzać zęby dla wygody pozostając przy bogatym mężu, dzięki któremu przeskoczyła kilka szczebli na drabinie społecznej, awansując z posady sprzątaczki do ekskluzywnego, zamkniętego klubu sztokholmskiej elity.
Przyjaźń tytułowych rówieśniczek jest okazją do przyglądnięcia się czemuś więcej niż kobiecym relacjom. Katarzyna Tubylewicz przygląda się po prostu kobietom, zastanawiając się jak to jest być zdradzaną żoną, jak to jest być kobietą, która nie może mieć dziecka, kobietą nieszanowaną przez męża, kobietą, która ma kochanka, kobietą prawie zgwałconą, wreszcie matką cudzych dzieci, zbuntowanej nastolatki, katoliczką, która dowiaduje się, że jej syn jest gejem. To niewygodna powieść i wielu może uwierać, bo pisząc Tubylewicz nikogo i niczego nie oszczędza.
Akcja powieści rozgrywa się współcześnie i przenosi się pomiędzy Polską a Sztokholmem. To podróż pełna kontrastów, która pozwala ze zdwojoną siłą uwypuklić wszystkie niedoskonałości. Polska ambasada na tle szwedzkiego państwa wygląda jak karykatura demokracji, rządzona przez bandę chamów, pozbawioną moralności, przyzwoitości i podstawowych zasad wychowania. Szwedzka Polonia przyciąga prostaków, którzy za publiczne pieniądze realizują własne interesy. Tym światem rządzą układy i przysługi a nie kompetencje i wiedza. Ale autorka jest też bezlitosna dla Szwecji. Początkowy zachwyt dla tego najlepszego do życia kraju, który wielokrotnie wyrażała w swojej działalności publicystycznej, tutaj wyraźnie okrzepł, dojrzał i stał się dużo bardziej wielowymiarowy. Widzi Tubylewicz pewną łatwość życia w tym kraju a jednocześnie patrząc na społeczeństwo szwedzkie mówi o nim to, czego nawet Szwedzi oficjalnie nie powtarzają. To pozornie egalitarne społeczeństwo oparte jest na podskórnym systemie kastowym. Właściwe urodzenie i właściwy adres determinuje losy ludzi i widać to doskonale na przykładzie Zofii Skoczylas, która po ślubie staje się Sofią Söderberg, naturalnie wchodząc na salony, a dzięki perfekcyjnej znajomości szwedzkiego wtapia się w środowisko bogatej klasy średniej, gwarantując sobie niemal pełną asymilację. Przebrzmiewające między wierszami aluzje do jej pochodzenia, wykrzyczane pod jej adresem przez córki Kjella z pierwszego małżeństwa, pełne nienawiści słowa, świadczą, że tolerancja w tym kraju ma swoje granice.
Dla mnie ta powieść to powrót na ukochaną Północ. Katarzyna Tubylewicz kapitanie porusza się w „Rówieśniczkach” po Sztokholmie. Kapitalnie też porusza się po relacjach ludzkich, tak innych tam w Szwecji. Doskonale wyczuła i opisała szwedzkość, która przejawia się w bezpretensjonalnym konsumowaniu życia: lekko, swobodnie, bez kompleksów. Dostrzega też tymczasowość relacji opartych na wygodzie, beztrosce i poczuciu radości, które gdy się kończą pociągną za sobą zerwanie. I opisze to, co wydało mi się najważniejsze u ludzi Północy: prawo do bycia sobą. Lena powie Zofii „pamiętaj, że ludzie silni to tacy, którzy mają odwagę czuć i mówić o tym”. Po lekturze tej powieści nie mam najmniejszej wątpliwości, że Katarzyna Tubylewicz ma odwagę i czuć i opisywać literacko to, co czuje. Dotyka bardzo wrażliwych miejsc, wywołuje kontrowersyjne sprawy, zabiera jednoznaczne stanowiska. Jest wyrazistą pisarką, która ma medialną charyzmę i myślę, że jeszcze nie raz ją usłyszymy zabierającą głos w najważniejszych kwestiach. TEGO właśnie oczekuję od środowiska literackiego.
A wracając do pytania, co jej powieść oznacza dla literatury polskiej, odpowiadam, że rewolucję. Bo oto mamy pisarkę, która ma ambicję pisać dla ludzi. Chce pisać mądre historie o ważnych sprawach, ale bez intelektualnego zadęcia, bez popisywania się ekwilibrystyką językową. Takie, które same się czytają. Do tego naprawdę potrafi opowiadać.
Recenzja książki „Rówieśniczki”, Katarzyna Tubylewicz, Grupa Wydawnicza Foksal, Warszawa 2014. Seria Z Miotłą. Wydanie I. Redakcja: Anna Adamiak. Korekta: Artur Kaniewski, Hanna Szamalin. Projekt okładki i stron tytułowych: Katarzyna Borkowska. Stron 332.