Smak magdalenek zamoczonych w herbacie opisany przez Marcela Prousta w „W poszukiwaniu straconego czasu” tak nakręca rynek, że w Illiers-Combray sprzedaje się ich miesięcznie niemal tyle sztuk, ile miasteczko ma mieszkańców. Żelaznym punktem dla wielbicieli Henninga Mankella w szwedzkim Ystad jest Fridolfs konditori, gdzie podają Ciastko Wallandera, biszkopt z masą cukrową w policyjnych kolorach. W restauracji Hotelu Continental, do której Wallander zabierał córkę na obiad, stoi jego ulubiony stolik. Na Österportstorg wypada wpaść po hamburgera, czy hot doga, jak słynny komisarz. U Kiran Desai pachnie cudownie indyjską kuchnią. Isabel Allende napisała książkę o afrodyzjakach w kuchni. Norwid narzekał, że Pan Tadeusz to poemat, w którym Polacy „jedzą, piją, grzyby zbierają i czekają, aż Francuzi przyjdą zrobić im Ojczyznę”. Co by o tym nie powiedzieć są książki ze smakiem. Ze smakiem rozpisanym na apetyczne ustępy o ucztach, biesiadach, obiadach. A literackie smaki, jak widać zaczynają żyć własnym życiem.
W jednej ze scen w „Celebrity” Woody Allena, Joe Mantegna proponuje Judy Davis:
– Pracuj ze mną.
– Jako kto? Znam się wyłącznie na poezji Chaucer’a.
– Mamy program kulinarny. Możesz prezentować przepisy wielkich pisarzy. Fettucini Chaucer’a. Gazpacho sir Waltera Raleigha.
– Nie dla mnie. Ale dzięki.
Judy Davis pomysł się nie spodobał. Nie dziwię się, w końcu zazwyczaj chcemy mieć ciastko i zjeść ciastko, więc pewnie bardziej sprawdzają się magdalenki w Illiers-Combray i Ciastka Wallandera w Ystad. Bezsprzecznie literatura rozbudza zmysły, kubki smakowe szaleją a fani chociaż na chwilę chcą poczuć, to, co bohaterowie ich ulubionych powieści. W niektórych przypadkach robi się z tego produkt turystyczny w innych wręcz kultowy.
Nie byłoby tego wpisu, gdyby nie „Czarne złoto” Bartłomieja Rychtera. Czytałam tę powieść na nieustannym głodzie. Borys Pasternak, główny bohater delektuje się „kwaśnym soczystym smakiem” ogórków. Mlaska z zadowoleniem nad parującą owsianką. Chleb smaruje grubo masłem, zagryzając pachnącą jałowcem kiełbasą. Zajada się „gotowaną fasolą pływającą wraz ze słupkami ziemniaków w zabielonym śmietaną barszczu”. Podczas odwiedzin u owczarza zostaje poczęstowany ziemniakami, pozostawiającymi „w ustach słony smak wędzonego jałowcowym dymem białego sera”. W Sanoku, w którym się wychował „żydowskie uliczki w czasie święta [Chanuki] pachniały naleśnikami z serem, plackami ziemniaczanymi i smażonymi na oliwie pączkami z marmoladą”. Gdy Borys Pasternak przyjeżdża do Stojanowa odwiedza miejscową gospodę, w której menu królują „pierogi, kapuściane fuczki, gotowana fasola podawana z czosnkiem, flaki wołowe”. Równie smakowicie było w drugiej jego powieści „Złotym wilku„. Podają tam „przystawki z marynowanych śledzi, barszcz przyrządzany na sposób ukraiński, z dużą ilością moczonej fasoli i ziemniakami, potem razowe pierogi z kaszą, obficie polane roztopionym masłem. Na deser bałabuchy, owoce zawijane w cieście, pierogi z owocami polane kwaśną śmietaną i obsypane cukrem”. Na zapleczu sklepu masarskiego Michała Słuszkiewicza znajduje się szynk, gdzie można zjeść kiszkę na trzy sposoby: gładko mieloną wątrobiankę, krajaną z mięsem i bułką oraz we flaku, wypełnioną kaszą gryczaną. Na nieco mniej zamożnych klientów czeka „głęboki talerz rosołu z kawałkiem mięsa, do tego gruba pajda białego chleba”.
Nawet pisząc teraz musiałam przerwać na chwilę i coś przegryźć. Nie da się koło tych opisów przejść z pustym żołądkiem. Zaintrygowały mnie kapuściane fuczki, na które nie było stać Borysa w Stojanowie. Z informacji, do których dotarłam wynika, że znane są na Ukrainie, w Bieszczadach. Okazuje się, że w tradycyjnej kuchni Wołochów, ludu początkowo wyłącznie pasterskiego, który „wypromował” tę potrawę, na przednówku albo w okresie, gdy trudniej było o zdobycie żywności serwowano właśnie fuczki. Mogły to być fuczki z masy ziemniaczanej lub właśnie kapuściane, jak w „Czarnym złocie”. Niewiele różnię się o tych, którzy ustawiają się po magdalenki czy Ciastka Wallandera. Chciałam, chociaż przez chwilę poczuć się, jak Borys w dziewiętnastowiecznej Galicji.
Z różnych przepisów, jakie znalazłam, najbardziej smakowity wydał mi się ten na blogu „Mad about food”. Przepis musiałam zmodyfikować, ponieważ nie mogę jeść pszenicy. O tym, dlaczego lepiej unikać pszenicy pisałam przy okazji omawiania książki Williama Davisa „Dieta bez pszenicy„.
Składniki:
200 g kiszonej kapusty
1 jajko
150 g mąki (z 50 g grochu łuskanego + 100 g czerwonej soczewicy)
200 ml mleka 3,5%
masło klarowane lub olej rzepakowy do smażenia (ja łączę olej rzepakowy z łyżką masła klarowanego)
pół łyżeczki soli lub do smaku
łyżka świeżo zmielonego pieprzu lub do smaku
4 łyżeczki kminku całego albo świeżo zmielonego
kwaśna śmietana 12 %
1. Kapustę kiszoną bardzo drobno siekam.
2. Pomyślałam, że z kiszoną kapustą najlepiej skomponuje się lekki smak grochu. Zatem proponuję zrobić mąkę właśnie z grochu i soczewicy czerwonej. Wystarczy groch z soczewicą zmielić w młynku do kawy.
3. Z tak przygotowanej mąki robimy klasyczne ciasto, jak na naleśniki, czyli łączymy jajko z mlekiem, solą, pieprzem, kminkiem. Masę miksujemy.
4.Do ciasta naleśnikowego dodaję posiekaną kapustę kiszoną i mieszam dokładnie.
5. Rozgrzewam olej z masłem. Na rozgrzaną patelnię nakładam łyżką niewielkie porcje ciasta i smażę ok. 3 min. z obu stron do zrumienienia.
6. Podaję ze śmietaną.
Z tej ilości ciasta wychodzi ok. 20 placuszków. Są bardzo sycące, więc powinny zaspokoić największy głód. Na blogu „Mad aboud food” wspomniano o sosie grzybowym zamiast śmietany i przypuszczam, że to byłoby mistrzowskie dopełnienie kapuścianych fuczków, zwłaszcza z takiej grochowej mąki. Potrawa jest bajecznie prosta, sycąca, a w tej wersji bez pszenicy bardzo zdrowa; mogą ją jeść cukrzycy, osoby na diecie bezglutenowej.
Tłumaczenie fragmentu „Celebrity” Marcin Leśniewski.