Kategorie
Kino nordyckie

Witajcie w Norwegii – norweska komedia o uchodźcach

„Witajcie w Norwegii” okrzyknięto najlepszą skandynawską komedią. I słusznie. Chociaż podobnie jak w „Imagine” miejscami nie wiadomo, czy wypada się śmiać. I podobnie, jak w przypadku Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął miejscami trochę inne rzeczy śmieszą nas, a inne rozbawią Norwegów. A piszę o „Witajcie w Norwegii na blogu o literaturze, bo właśnie scena z książkami jest dla tego filmu kluczowa.

Czterdziestoczteroletni reżyser Rune Denstad Langlo zasłynął jako twórca najbardziej antydepresyjnej komedii zza kręgu polarnego. I nie tylko za „Białe szaleństwo” (Nord, 2009) został zauważony przez krytykę filmową. Ma na swoim koncie kilka udanych filmów i w sumie 2 nagrody oraz 4 nominacje. Gdybym szukała najbliższego w retoryce „Witajcie w Norwegii” filmu, to pewnie tropy poprowadziłyby właśnie do Andrzeja Jakimowskiego i jego genialnego „Imagine” i do „Nietykalnych” Oliviera Nakache i Erica Toledano. Łączy ich zetknięcie poczucia humoru i ważnego tematu, który tym mocniej wybrzmiewa pozbawiony patosu i ckliwości.

Znajdujemy się na dalekiej północy Norwegii, którą najlepiej nam opisała Ilona Wiśniewska w „Hen” (Finmark / Saamowie / Finmark. Atmosfera wyludnienia, porywisty, lodowaty wiatr, zaśnieżone drogi i zbocza, które przypominają oprószone mąką wydmy. Przenikliwie zimno i pusto. A na horyzoncie wolnostojące trzy żółte budynki, których nieostre kontury ledwie dają się dostrzec zza zacinającego śniegu. To tutaj trafi grupa pięćdziesięciu uchodźców, niemal z całego świata. A trafią w to miejsce, bo Primus, świetnie zagrany przez Andersa Baasmo Christiansena, postanawia na nich zarobić. Jest typem marzyciela – nieudacznika, który realizuje kolejne, fatalne pomysły. Nie wyszło mu prowadzenie wypożyczalni nart, śnieżnego safari, ani hotelu. W założeniu ośrodka dla uchodźców widzi intratny interes: 100 000 koron rocznie na osobę i bezpłatną siłę roboczą, którą nielegalnie planuje wykorzystać do remontu budynku. Problem w tym, że Primus kompletnie nie jest przygotowany do zajmowania się uchodźcami. Ale nie tylko on. I tu wracamy do sceny z książkami.

Pracownica pomocy społecznej przywozi Primusowi ciężarówkę książek na założenie biblioteki w ośrodku, gdy tymczasem mieszkańcom brakuje podstawowych rzeczy, od jednoosobowych pokoi i jedzenia począwszy. A zaczytywanie się w norweskiej klasyce niekoniecznie jest pierwszą przyjemnością o jakiej marzą. Woleliby dostać PlayStation i więcej telewizorów, bo ciągle wybuchają awantury o to, jaki program mają oglądać. Zderzenie przebiegłości i pomysłowości Primusa z rzeczywistością rozbraja, ale zza salw śmiechu wyłaniają się co jakiś czas, pojedyncze sceny: chleb tak zamarza, że trzeba go kroić piłą, Mona dostaje pokój bez drzwi, do którego musi wchodzić oknem, Primus chce zakwaterować w jednym pokoju sunnitę i szyitę. Przemawiają podwójnie, a udrapowana dawką śmiechu smutna prawda brzmi wyraźniej i dobitniej.

Rune Denstad Langlo, który jednocześnie jest autorem scenariusza, przemyca nam obraz świata w nieco krzywym zwierciadle. Przypatrujemy się nieporadności ludzi i systemu, którego chwiejne filary zarysowują się na naszych oczach. Primus z jednej strony oczekuje, że dogada się z uchodźcami po angielsku lub norwesku, z drugiej traktuje ich jak bandę, która wyrwała się z lepianek na pustyni. Od początku udaje: właściciela hotelu, bo w gruncie rzeczy ma sypiące się budynki, wymagające remontu; już pierwszego dnia spali się instalacja. Zamiast serwowania obiecanego bufetu rozdaje zamarznięty chleb. Jego żona odmawia pomocy uchodźcom, bo nie zgadza się z polityką imigracyjną norweskiego rządu, wspiera za to na odległość ubogiego chłopca z Ameryki Południowej, na którego utrzymanie wysyła co miesiąc 100 koron. Pracownica pomocy społecznej wykorzysta każdą nadarzającą się okazję, żeby załatwić własne problemy. Gdy ucieka jeden z nielegalnych imigrantów, który wykorzystując zamieszanie dostał się z transportem do ośrodka, policja tylko obserwuje, czy przekroczył szwedzką granicę, co rozwiązałoby ich problem. Ale nie ma tutaj atmosfery obozu i raczej jest śmiesznie niż strasznie, chociaż w pewnym momencie mieszkańcy wywieszają bannery protestacyjne z napisami „Gułag” i „Guantanamo”. I chociaż daleko tym miejscom do więziennych warunków, to jednak, gdy kamera zmienia bieg i zatrzymuje się na chwilę na korytarzach czy w pokojach, widzimy ludzi tkwiących bezczynnie w grupach, samotne kobiety pochylające się nad nierozpakowanymi worami ze swoimi rzeczami, z którymi wędrują z ośrodka do ośrodka. Te krótkie „spięcia”, o reportażowym zacięciu, doskonale kłócą się z atmosferą komedii, wydobywając z sytuacji ukryty ładunek dramatyzmu.

I w pewnym momencie już się nie śmiejemy, chociaż wydaje się, że ciągle jest zabawnie. Coś pęka w bohaterze „Witajcie w Norwegii”, a w nas narasta refleksja, że to wszystko i owszem jest zabawne, ale wyłącznie, gdy się siedzi po tej stronie ekranu. I że właściwie to my jesteśmy śmieszni. A czasem wręcz straszni. Jak udawana pomoc żony Primusa; jego pełne uprzedzeń poglądy; otwartość Ody, która jednocześnie chowa uprzedzenia wobec Saamów; jawna przemoc wobec uchodźców. Rune Denstad Langlo nie przygotowuje nas na zmianę perspektywy, po prostu w pewnym momencie to, co wydawało się zabawne przestaje takim być. Widzimy pracownicę opieki społecznej proszącej kobiety z ośrodka o opowiedzenie osobistej historii, której wolelibyśmy nie usłyszeć. Widzimy chłopaka poturbowanego przez miejscowych, gdy odwraca się plecami, nie możemy od nich oderwać wzroku, licząc bruzdy blizn.

Łamanie konwencji i opowiadanie o ważnych sprawach, mimochodem, bez narzucającej się dosłowności, mam wrażenie najlepiej udaje się Skandynawom. Bo to właśnie na Północy najwięcej mówi się milcząc. Komedia o uchodźcach okazała się komedią o współczesnych Norwegach, o ich fobiach, uprzedzeniach. I to jest ta mniej dla nas czytelna część filmu, gdy pojawiają się żarty o różnicach pomiędzy północną i południową Norwegią, stereotypowe opisy Saamów, żarty o Szwedach, wyzwolona matka samotnie wychowująca dziecko, niezaangażowane służby mundurowe i urzędnicy urzędu migracyjnego. To miejsca, z których trudniej polskiemu widzowi wyczytać komizm, ale i to mówi na korzyść filmu, który przecież chce nam pokazać, że ludzie się różnią, niosą ze sobą przez życie różne historie, traumy, wspomnienia. I do wzajemnego zrozumienia trzeba czegoś więcej, niż dobrych chęci. Trzeba się po prostu poznać i zrozumieć.

Zobaczcie „Witajcie w Norwegii i wyjątkowo udane norweskie kino, które od dawna już opowiada nam o poważnych sprawach z ciepłym poczuciem humoru.

W Łodzi „Witajcie w Norwegii możecie zobaczyć w Kinie Charlie na Piotrkowskiej 203/205.