Gdyby Wayne Wang zamiast Paula Austera spotkał Janę Beňovę, to mielibyśmy „Bratysława Boogie” zamiast „Brooklyn Boogie”, a sklepik Auggie Wrena zastąpiłaby Café Hiena. Tak się robi literaturę kultową, która po latach zamienia się w bon moty błyskotliwie rzucane niby od niechcenia na hipsterskich imprezach w dzielnicach bohemy.
Literatura kocha takie klimaty, a miłośnicy literatury takie książki. Ile osób przeczytało „Grę w klasy” Julio Cortázara dla czystej przyjemności oddawania się atmosferze bumelki, zasysającej zgody na błogie lenistwo, słuchanie w nieskończoność muzyki i gadanie o wszystkim i o niczym? Uwielbiam takie wywrotowe postaci, kompletnie na przekór mainstreamowi, zakopane w swoim świecie, wyrwane ze szponów rzeczywistości, kreujące osobny świat. Wszystko pędzi, zmienia się, obrasta kredytami, zobowiązaniami a ci mają czas na siedzenie godzinami w ulubionych kawiarniach.
„Elza z Ianem należeli do bratysławskich desperados. Nie pracowali w agencji reklamowej, nie chcieli oszczędzać na lepsze mieszkanie i auto. Często widywano ich w ekskluzywnych kawiarniach. Wszystkie zarobione pieniądze przejadali, przepijali i przepalali. Żyli jak studenci (według zasady: jedyne naprawdę zmarnowane pieniądze to te, które się zaoszczędzi). Dołączyli do warstwy niefrasobliwych, którzy kupują wyłącznie to, co da się wysikać, wysrać i wydmuchać – zrecyklować w ciągu dwudziestu czterech godzin”.
Przypomina mi ta książka atmosferą „Clerksów” Kevina Smitha, przypomina mi „Coffee and Cigarettes” Jima Jarmuscha. No ale najbardziej to pewnie klimat tych wszystkich beatników oddających się marzeniom o karierze pisarskiej z Henrym Chinaski na czele.
Są młodzi, piszą albo myślą o pisaniu. Oddawanie się pasji i nie uleganie modom to ich motto. Nieustannie zaczytani, tuż przed najlepszą książką swojego życia lub w trakcie jej czytania. Pisarze z duszą twórcy i ciałem umęczonym nikotyną i konserwującym go alkoholem. Nie mają czasu, ani ochoty na marnowanie sił na rzeczy i sprawy wtórne; a takimi jest gotowanie obiadu, czy sprzątanie. Jedzą kanapki, kochają się w brudnej pościeli. Nie przejmują się trendami i oczekiwaniami publiczności. Gdy Elza w Café Hiena czyta fragment swojej nowej książki, jedna z kobiet na sali podchodzi do niej i tłumaczy, że nie sprzeda takiej historii, bo jest zbyt ponura, za dużo w niej wariatów, a Bratysława nie jest taka potworna. Dla Elzy Bratysława jest właśnie takim miastem, które „złapie cię pazurami i zaciśnie w swej łapie”.
Jeśli Brooklyn staje się Bratysławą to z całą poetyką miasta na uprzęży postkomunistycznej historii. Z jakiegoś powodu każde miasto ma taką dzielnicę, z której się ucieka, która przyciąga straceńców lub tych, którzy nie mają wyboru. Każdy zaczyna się tu po jakimś czasie czuć jak „chuj, który w życiu do niczego nie doszedł”. Bo Petržalka „to miejsce, gdzie czas nie gra roli. Żyją tu stworzenia, o których reszta globu myśli, że już nie istnieją, że wymarły”. Tragiczne postaci, powie Beňová, „przypominające Anglię z czasów, kiedy dzieci używano do czyszczenia kominów”. Piękne pokomunistyczne blokowisko: szare, dudniące echem głosów mieszkań, podblokowej łobuzerki. Każdy blok identycznie obskurny, wszystkie mieszkania jednakowo akustyczne. Mieszają się zapachy obiadów, głośnych bąków puszczanych przez sąsiadów, z łomotem telewizorów, ryczącą muzyką z radioodbiorników „całymi latami nastawionych na jedną skalę”. „Dno skansenu”, podsumuje Jana Beňová.
Ta powieść osadza się na przykuwających scenach, które rozsadzają fabułę w nielinearną, choć z zamysłem skonstruowaną opowieść. Jana Beňová cyzeluje obrazy wydobywając z nich genialną dawkę czarnego humoru, gorzkiej kpiny. „Sąsiad nie cierpi petard. Kiedy dzieci zaczynają je odpalać wybiega na balkon i wykrzykuje <>. Na okrągło. W ten sposób na Petržalce zaczyna się adwent: Wyjebańcywyjebańcywyjebańcywy”. Chłopak z hulajnogą, którego obserwują Jan z Elzą zatrzymuje się nad brzegiem jeziora i krzyczy: „Kurwa mać, po tych leśnych drogach w ogóle nie da się jechać” (…) „Wpierdolę tu te płytki i już. Bóg mi, kurwa, świadkiem”.
Do sklepiku Auggie Wrena wpada się niby po papierosy. Do Café Hiena niby na drinka. W rzeczywistości przychodzi się tam po wszystko: jakieś nadzieje, marzenia, przyjaźnie, zapomnienie. Jan, Elza, Rebeka, Elfman żyją z dnia na dzień, a właściwie od stypendium do stypendium. Czasem ktoś złapie robotę i sponsoruje resztę paczki. Kochają się, wplątują w romanse, zatracają się tu i teraz. Chłodzą się i rozgrzewają na zmianę alkoholem: whisky, dżinem i calvadosem, którego pić nauczył nas przecież Remarque. Trochę, więc uciekają nieudolnie od szarości bratysławskiego blokowiska, gdzie codziennie muszą wracać. Jan wręcz oślepnie na jakiś czas, jakby „wolał już raczej nie widzieć, nie patrzeć naokoło”. A mimo wszystko Elza nie może się oderwać od Petržalki. „To moja joga, to mój zen”, powie.
Ma Jana Beňová ucho do wychwytywania dźwięków miasta, ma oko do utrwalania obrazów dzielnicy. I chociaż są to krótkie impresje, scenki rozpisane gdzieniegdzie na dialogi, niewymuszone, jakby właśnie wyrwane rzeczywistości, to układają się w spójny krajobraz konkretnego miejsca na mapie świata. Znamy ich subkultury, tych wszystkich dresiarzy z łysymi pałami, błyszczącymi niemal w słońcu, nieruchomo na krótkich, mięsistych karkach. Ludzi z tępymi „naleśnikowymi” twarzami, bezrefleksyjnie sunących przez życie. Miejsca, po których można się wyłącznie snuć bez sensu w kółko. Ma też Jana Beňová lekkość w opowiadaniu o współczesności, która widać bez względu na granice odciska swoje globalne i technologiczne piętno: „elektroniczne uwodzenie”, które skraca moment od zauroczenia do jego wyznania. Jest pożywka dla mas: filmy z szybą akcją, podczas których nie trzeba myśleć, odmóżdżające reality shows.
Jest pewna powtarzalność, nie do uniknięcia, wpisana w życie, pisze Jana Beňová. Jest moment na szaleństwo młodości, które wychodzi z beztroski dzieciństwa, przechodzi w ślepe zakochania, czasem kończy się samobójstwem, czasem szaleństwem. Nie unikniemy życia opowiada Jana Beňová. Możemy nie chcieć patrzeć na otaczającą nas beznadzieję, możemy też czerpać z niej pożywkę do literatury. Pamiętam, jak pięknie pisała o tym Dorota Terakowska, która podobnie do Elzy (Jany Beňovej?) mieszkała na blokowisku, którego nie chciała zamienić na luksusowy apartamentowiec, bo jak wyjaśniała w Dobry adres, to człowiek, nie napisałaby wielu tekstów, gdyby nie życie na Podwawelskim. I chyba tak jest, że najlepsza literatura nie powstaje w luksusowych loftach, tylko gdzieś pomiędzy Petržalką, a osiedlem Podwawelskim. Gdzieś między Grochowem, a Nową Hutą.
Jana Beňová pięknie i lekko bawi się literaturą. Zostawia tropy do czytania siebie; fascynacje, którymi idzie przez literaturę. Lubi niełatwe rzeczy, przez które przedziera się człowiek z pewnym trudem, zwieńczonym ogromną satysfakcją u kresu. Z lekkością czerpie i z literatury, i z filmu, zostawiając swoją osobistą, być może autobiograficzną prozę. Czerpie też z życia, składając tą powieścią mały literacki hołd miejscom straconym, zawieszonym w beznadziei, po których przechadza się i szuka, jak Wayne Wang na Brooklynie „odpowiednich typów ludzkich” i pisze powieść, „taką bajkę, mało się w niej mówi, a dużo smuci”. Dołącza tym samym Jana Beňova do Małgorzaty Rejmer i jej Toksymii, do Sylwii Chutnik i jej prozy. To dopiero poznawana w Polsce pisarka, kolejna laureatka Nagrody Literackiej Unii Europejskiej, którą po Afonso Cruzie zawdzięczamy Wydawnictwu Nisza. Cieszę się, że są jeszcze ludzie, którym chce się pisać takie książki i cieszę się, że są tacy, którzy widzą sens wydawania tak niszowej literatury, z pewnością dla wybranych, dla koneserów literackich wyjątkowości.
Recenzja książki „Café Hiena”, Jana Beňová, Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2015. Tłumaczenie Marek Kędzierski. Stron 126.
Buycoffee.to
Jestem wdzięczna, że doceniasz moją pracę włożoną w tworzenie Szkicy Nordyckich.
Buycoffee.to/szkicenordyckie
LH.pl
Z moim partnerskim kodem rabatowym LH-20-57100 u polskiego dostawcy hostingu: https://www.lh.pl, otrzymasz obniżony koszt hostingu w pierwszym roku o 20% a ja prowizję tak długo jak jesteś ich klientem / klientką.