Kategorie
Non-nordic

Tańczące niedźwiedzie. Reportaże z transformacji – Witold Szabłowski

Gdy zaczęłam czytać „Tańczące niedźwiedzie. Reportaże z transformacji” Witolda Szabłowskiego, sądziłam, że to reportaż o Bułgarii. I w tym przekonaniu tkwiłam do mniej więcej połowy książki, która zamiast reportażu okazała się zbiorem reportaży. Jak informuje podtytuł „z transformacji”. Ale nie tylko z Bułgarii. Książka Szabłowskiego została zgłoszona do 6. edycji Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki. To jeszcze żadna rekomendacja, żeby ją czytać, bo wydawcy do nagrody przesyłają to, co mają, w tym roku to były 84 książki, a ta z pewnością nie zasługuje na laur zwycięzcy. Nie zasługuje nawet na tzw. krótką listę. Dlaczego?


Witold Szabłowski przyzwyczaił nas do wyśrubowanego poziomu, jego debiut „Zabójca z miasta moreli. Reportaże z Turcji” (2010) był nominowany do nagrody NIKE, do Nagrody Literackiej Europy Środkowej Angelus. Angielskie wydanie dostało nagrodę brytyjskiego PEN-Clubu i jak czytam na okładce, książka została w USA uznana za jedną z najważniejszych przetłumaczonych na język angielski w 2013 r. Szabłowski był pierwszym polskim laureatem Nagrody Dziennikarskiej Parlamentu Europejskiego (2010). Dostał wyróżnienie specjalne im. Anny Lindh dla dziennikarzy zajmujących się krajami Morza Śródziemnego i wyróżnienie Amnesty International. Jest też laureatem Nagrody im. Beaty Pawlak (2011) i Nagrody Melchiora (2007) za „nawiązanie do najlepszej szkoły reportażu”. Nie musimy, więc wdawać się w zawiłe deliberacje i zastanawiać się, czy Szabłowski dobrym autorem reportaży jest.

Czasem jednak tak bywa, że utytułowany autor, po znaczącym sukcesie, chce zbić kapitał na powodzeniu i sławie, jaka urosła wokół niego i sprzedaje nam stare jako nowe lub próbuje trafić do nowego czytelnika oferując mu coś poniżej swoich możliwości. W tym przypadku autorowi zabrakło pomysłu na książkę reporterską, więc wymyślił, że sprzeda nam trochę nowego, a poza tym swoje stare teksty w formule, której nada piękny sens. Szabłowski zasłynął tekstami o Turcji, którą poznał studiując niemal rok w Stambule. To zaowocowało. Wszyscy doceniali skrupulatną dokumentację, mocne, wszechstronne spojrzenie debiutanta. Potem Szabłowski zaczyna jeździć w inne regiony świata. Trochę jednak mniej uważnie, szybko i na krótko. W efekcie przywozi ciekawe historie, którym brakuje „pary”, żeby urosły do książki. Zostaje, więc mistrzem krótkiej formy. Mistrzem jednak, który zaczyna się śpieszyć, w pogodni za tematem przestaje szukać głębiej.

Próbę wejścia głębiej podejmuje pisząc tekst o bułgarskich niedźwiednikach. Czytam go zachłannie, ale nie na kolanach. Z ciekawością, ale bez zachwytu. Szabłowski oddaje głos bohaterom historii, a ci biorą słuchacza pod włos. Czuję rosnące w nich emocje, wchodzę w dramat cygańskich rodzin, które w symbiozie z niedźwiedziami tworzą duet doskonały. Do czasu. Szabłowski rzuca kolejną kartę. Kolejną story. Rozwija horyzont ręką fakira. Fakty. Nieznośne fakty wgryzające się w każdą frazę. Wyłania się z nich obraz zachodnioeuropejskiej kultury, z jej wielkopańską wszechwiedzą, dzieleniem wszystkiego według własnych kategorii. Obserwujemy bezduszną machinę organizacji pomocowej zaprzęgniętą do niesienia dobra w imię unijnych wytycznych. Że zakusy samarytańskie mają swoje mroczne strony zdradził niedawno Mateusz Janiszewski w „Domu nad rzeką Loes”, więc ten rozdział czytam z dystansem, z siatką uprzedzeń i niechęcią. I utwierdzam się w przekonaniu, że pomoc dużych organizacji, sprocedurowana, traci ludzką twarz; zaczyna być interesownym odruchem, usprawiedliwiającym sumienia zamożnych tego świata: zbyt leniwych na osobisty akt dobroci, a wystarczająco bogatych, żeby sobie kupić glejt dobroczyńcy.

Książki Witolda Szabłowskiego i Mateusza Janiszewskiego ukazują się w tym samym roku i znamienne jest to, że obie dają tak dobitny obraz organizacji charytatywnych. Być może jest tak, że ich formuła wyczerpuje się w miejscu, w którym zaczynają być organizacjami masowymi? Każdorazowo, gdy słyszę o wolontariuszach wyjeżdżających w egzotyczne rejony świata, żeby pomagać ubogim, zastanawiam się, ile w tych ludziach jest potrzeby niesienia pomocy, a ile sprytu w tanim zwiedzaniu świata? Codziennie na osiedlu podwawelskim mijam bezdomnych z wózkami wypełnionymi złomem, stertą papieru. Skup przy Twardowskiego przyciąga tych, którzy są najwyraźniej zbyt blisko, zbyt swojscy, za mało atrakcyjni w swojej biedzie, żeby się nad nimi pochylić. A żeby pomagać innym nie trzeba biur, faksów, kserokopiarek, rozbuchanej księgowości, działu PR. Wystarczy empatia. Na co dzień, do czego Was zachęcam. Może macie niedowidzącą sąsiadkę, której przydałaby się pomoc w czytaniu, może nastolatka, który nie radzi sobie z gramatyką polską, może samotną koleżankę. Odrobina Waszej pomocy, życzliwości zmieni ten świat, a nie pokazowe akcje charytatywne. Więc zamiast narzekać, że ludzie nieżyczliwi, że koledzy w pracy zawistni, że na studiach wyścig szczurów, znajdźcie codziennie okazję, żeby to zmienić. Uśmiechajcie się do ludzi, załóżcie klub książki i zaproście do niego samotne osoby, zorganizujcie na Waszym osiedlu, akcję czytania osobom niedowidzącym, zróbcie zbiórkę książki dziecięcej i podarujcie je dzieciom z ubogich rodzin.

Witold Szabłowski opowiadając o organizacji pomagającej zwierzętom, odda ambiwalentne uczucia narastające wokół takiego pomagania. Dotykając problemu organizacji, która w Bułgarii zajęła się odbieraniem zwierząt niedźwiednikom, opowiada Szabłowski o absurdzie uwalniania niedźwiedzi z rąk Cyganów i zamykania ich w rezerwacie. I tutaj wchodzi w rejony zaprzepaszczone, zmieniając optykę książki i przenosząc jej ciężar na kwestię transformacji, nie rozwijając tematu bułgarskiego, umyka mu coś niesamowicie ważnego. A takie pomyłki nie powinny się zdarzać wytrawnemu reporterowi.  Nie powinno też umknąć dobremu redaktorowi. Wydaje mi się, że rozprawienie się z organizacją dobroczynną, pokazanie jej kulis, połączenie aktów dobrodziejstwa z aktem chciejstwa i funkcjonującymi na całym świecie ogrodami zoologicznymi, których idea niewiele różni się z punktu widzenia więzionych tam zwierząt od wykorzystywania ich na skalę domową. Pokazanie od kulis organizacji dobroczynnej, z punktu widzenia pracownika i wolontariusza. Wejście w rolę dobroczyńcy. Zastanowienie się nad rolą mediów w opowiadaniu o dobroczynności, nad udziałem i interesem władz angażujących się w zakrojone na dużą skalę projekty pomocowe. Pokazanie autorów filmów przyrodniczych i odsłonięcie kulis ich pracy. Zastanowienie się, ile w nich jest chęci nakręcenia atrakcyjnych zdjęć, bycia specjalistą od unikalnych materiałów, a ile chęci utrwalania dla potomności zmieniającej się przyrody? Gdzie osobiste przesłanki rozmijają się z misją? Gdzie krzyżuje się chęć zarobienia z chęcią niesienia pomocy? Kto tak naprawdę jest największym beneficjentem działalności charytatywnej? Tu szukałabym rozwinięcia tematu, który u Szabłowskiego został zaprzepaszczony. Z przeoczenia? Z lenistwa? Z pośpiechu?

Uporządkowana formuła, atrakcyjna narracja, rozbicie historii na klarowne rozdziały zdradza warsztat chirurga reportażu, który porusza się skalpelem obserwacji z miażdżącą precyzją. Choć nie ukrywam, że w porównaniu z literacką finezją „Lalek w ogniu” Pauliny Wilk, czy „Papuszy” Angeliki Kuźniak, uderza mnie u Szabłowskiego surowość, czy wręcz słowotwórcza bladość. Niewątpliwie potrafi tekstem kierować. Wkrótce zaczynamy rozumieć dużo więcej i zaczynamy wpadać w pułapkę dwuznaczności, niepewności. Świetnie Szabłowski wykorzystuje potencjał ludzi, z którymi rozmawia i miejsc, które odwiedza, żeby przenosić nas z emocjami i ugruntowanymi poglądami na kolejne poziomy wątpliwości. Wskakuję w taką narrację jak w masło i cierpię katusze człowieka niecierpliwego, który chce wiedzieć wszystko tu, teraz i natychmiast. A Szabłowski nieznośnie, upiornie odmierza napięcie.

Gdy przeczytałam „Tańczące niedźwiedzie”, sięgnęłam po opinie w necie. Chciałam zobaczyć jak blogosfera i krytyka literacka zareagowała na nowego Szabłowskiego. Wszyscy go czytają  zaprogramowani przez PR Agory. To świetnie wypromowana pozycja. Ludzie wiedzą, że należy odczytywać książkę jako „metaforę wychodzenia z komunizmu”. Wiedzą, że to opowieść o gorzkim smaku wolności. Teksty, które w niej publikuje Szabłowski, oczywiście układają się w obrazoburczą historię o wielu twarzach, majaczących w oparach wolności, która pozbawia ludzi godności, wyrzuca na bruk, wyzwala najgorsze instynkty i jest mekką dla nuworyszy. Londyn – ziemia obiecana kilku milionów Polaków, to królestwo Lady Peron, bezdomnej Polki, żebrzącej na dworcu Victoria. Wolny rynek rozwija szarą strefę. Popyt nakręca podaż. Jeśli sprzedają się wycieczki śladami zbrodniarzy wojennych, to znajdą się w ofercie turystycznej. Zwrócona wolność byłym republikom radzieckim, odwraca role na społeczno-politycznej arenie. Estończycy wreszcie biorą odwet po wieloletnim panoszeniu się u nich Rosjan. Polskie pegeery zamieniają się w tematyczne wioski, szukając dramatycznie ścieżki wyjścia z rosnącego bezrobocia. Serbów próbuje się uczyć hodowli kurczaków z tego samego powodu, co mieszkańców Sierakowa Słowiańskiego odgrywania ról Hobbitów. A pracownice muzeum Stalina zagryzają zęby i idą do jedynej w ich okolicy pracy, mimo etykietki westalek Stalina. Przekonuje mnie formuła tutaj zaproponowana. Mimo dwudziestu pięciu lat wolność, wciąż tańczymy jak te bułgarskie uwolnione niedźwiedzie, wyuczony taniec. Mamy odruch niewolnika, innych nie znamy, a uczenie się nowego w połowie życia skazuje nas na kulturową kastrację. Zostajemy bezproduktywnymi owocami przemian. Zestresowani wolnorynkową konkurencją, nieprzyzwyczajeni do wolności, nadużywamy ją, wpadamy w agresję. Jednych na wspomnienie o katach przeszłości paraliżuje strach, innych ogarnia panika, ale są i ci, którzy sentymentalnie wróciliby do dawnych czasów. Okrojonych z wolności, szarych, smutnych, ale bezpiecznych, znanych.

Dobry. Co ja mówię, przedni reporter. Bestialskie pióro. Ale zmarnował Szabłowski szansę na ważny temat. Zmarnował, bo wolał zrobić z tego, co miał książkę „z transformacji”. Bo miał wystarczająco dużo, wcześniej publikowanych w Dużym Formacie tekstów, na których mógł drugi raz zarobić. I to zrobił. Niestety. Bardzo dobra reporterska robota o bułgarskich niedźwiednikach. Gdyby ją skończył dostałby Nagrodę. A tak dostanie recenzenckie baty.  I jeszcze jedno. Mam pretensję do wydawcy, który nie raczył poinformować czytelnika na okładce, na ile nowy, a na ile stary jest ten tekst. Czytając go ogarnęło mnie coś w rodzaju déjà vu, że już to znam i gdzieś czytałam. Zgadza się, część tekstów w tej książce, to wcześniej publikowane reportaże w „Dużym Formacie”. Przyzwoitość kazałaby uprzedzić o tym czytelnika i wyjaśnić, na ile te teksty są przedrukami co do słowa, a na ile opatrzone może nowym komentarzem, jakimś suplementem. Tak robią rzetelni wydawcy i wówczas dowiaduję się, że np. reportaż o niedźwiednikach z Bułgarii jest nowym, nigdy nie publikowanym reportażem Szabłowskiego, a pozostałe to wcześniejsze jego publikacje. Jak jest naprawdę, wie autor, wydawca i ktoś, kto ma tyle czasu, żeby sięgnąć po archiwalne numery „Dużego Formatu” i porównać je z tymi w książce. Niniejszym Wydawnictwo Agora dostaje u mnie wielką krechę za brak rzetelnej informacji.

PS Z literówek na str. 73 wytropiłam, że z 27 niedźwiedzi aż 26 „zapadło zimowy sen”. Taka drobnostka.

Recenzja książki Tańczące niedźwiedzie. Reportaże z transformacji, Witold Szabłowski, Wydawnictwo Agora, Warszawa 2014. Redakcja: Mariusz Burchart. Korekta: Teresa Walczak. Fotoedycja: Agnieszka Żelazko. Przygotowanie zdjęć do druku: Anna Biała. Zdjęcia: Albin Biblom. Projekt graficzny okładki: Libertago/Piotr Rosiński. Opracowanie graficzne: ProDesGraf – Michał Wastkowski. Mapy: Wawrzyniec swięcicki. Redaktor naczelny: Paweł Goźliński. Producenci wydawniczy: Małgorzata Skowrońska, robert Kijak. Koordynacja projektu: Joanna cieślewska. ISBN: 978-83-268-1335-1. Stron:221.