Nawet kraje okrzyknięte najbardziej demokratycznymi państwami świata, są rajami w pierwszej kolejności dla swoich mieszkańców i pod warunkiem, że nie są dziećmi imigrantów (Porównaj z: „Czy Szwecja to kraj dla imigrantów?„). Wielka Brytania wrosła w hermetyczność, w którą wpisana jest hierarchia społeczna, jasno definiująca prestiż urodzenia i szanse na drabinie awansu społecznego. Gdy więc Zadie Smith pisze o brytyjskości podzielonej „kodami pocztowymi i akcentami, szkołami i nazwiskami” z punktu widzenia Angielki z korzeniami jamajskimi, wyrywającej się z północno-zachodniego Londynu przez King’s College w Cambridge, pisze mocny, uderzający dosadnością tekst. „Londyn NW” wyrastając z osobistych doświadczeń nabiera autentyczności, układając się w gorzko-słodką, wielopiętrową, wyboistą przestrzeń literacką. Gdziekolwiek nie spojrzymy wyciągniemy tyleż samo wniosków, co mamy wątpliwości, pozostając w nieustannym emocjonalno-intelektualnym rozdarciu. Między wiem a nie potrafię zrozumieć. Między współczuciem a odrazą. Między akceptacją a sprzeciwem.
Jan Gradvall w szwedzkim „Expressen” napisze, że „Londyn NW” jest ekstremalnie londyńską powieścią, którą w pełni może zrozumieć wyłącznie londyńczyk. Czy ma rację? Jak podkreśli, Zadie Smith („Lost and Found. Opowiadania„) bierze mieszkańców Kilburn w taki fokus, że widać niemal ich pory. Szukając szwedzkich porównań, powie, że powieściowe Kilburn przypomina mu Huvudsta – dzielnicę w gminie Solna, która jest przedmieściami Sztokholmu. A blokowisko, które Zadie Smith opisuje jest podobne do szwedzkich powstałych w ramach programu miliona mieszkań, zapoczątkowanego w 1965, w ramach którego zbudowano dzielnice, które dzisiaj borykają się z najpoważniejszymi problemami społecznymi, w tym Rosengård w Malmö. Kilburn to takie miejsce na mapie Londynu, gdzie biedni imigranci i ubodzy Brytyjczycy mogli znaleźć w miarę tanie, komunalne mieszkania. Kłóciłabym się, które z krakowskich blokowisk jest odpowiednikiem tych londyńskich czy szwedzkich. Polskie osiedla nie łączą imigranci, tylko dzieciaki bez perspektyw, ubóstwo wpisane w rodziny, dla których nie ma ścieżki awansu społecznego. I jeśli sugerowałabym jakiś sposób czytania „Londynu NW” to właśnie w takiej perspektywie: różnic i podobieństwa. Zapewniam, że efekt będzie dużo mocniejszy i bardziej przygnębiający.
Zadie Smith jest wymieniana wśród literackich apostołów Londynu w jednym szeregu z takimi autorami jak Martin Amis, Monica Ali, Will Self. Każdy jednak podkreśla, że współcześnie to właśnie Smith najlepiej tłumaczy niuanse miasta. W Szwecji osiągnęła taki status, że recenzje „Londynu NW” ukazały się tam w największych dziennikach na długo przed szwedzką premierą książki. To wówczas Andres Lokko w „Svenska Dagbladet” zachwycony napisze, że Zadie Smith udało się uchwycić i opisać duszę Londynu. Fenomen dotknięcia miasta z nanoprecyzją to powtarzające się komentarze. Amanda Svensson na stronie www.svd.se napisze wręcz, że „Londyn NW” to przede wszystkim powieść o „mieście organizmie”. Sama pisarka powie, że to książka opowiedziana głosami miasta.
Niewątpliwie wśród tych głosów najbardziej uderza ten osobisty. Zadie Smith opisuje dzielnicę, z której wyrosła. Podobnie jak powieściowa Keisha zmieni jako nastolatka imię z Sadie na Zadie. Podobnie jak ona przeskoczy na drabinie społecznej kilka szczebli; dzisiaj to profesor New York University. Gdy miała jedenaście lat jej mama skończyła zaoczne kursy na uniwersytecie i zaczęła pracować w opiece społecznej. Powieściowy wujek Jeffrey też „przekroczy granice”. Pracownicą opieki społecznej będzie powieściowa Leah. Ojciec Smith przerwał edukację w wieku dwunastu lat. Podobnie jak Keisha poznała swojego męża Nicka Lairda na studiach. Podobieństwom z resztą nie ma końca. Nie to jednak zaważyło o sukcesie książki.
Książki, o której mówi się, że jest najważniejszą i najlepszą powieścią w dotychczasowym dorobku pisarki. Jednocześnie najbardziej wymagającą. Zadie Smith uwalnia się w „Londyn NW” od rygoru powieściowego dając upust formie, czerpiącej swobodnie z wielu doświadczeń literackich. To gęsta proza, na którą nakłada się siatka myśli, głosów, scen, wydarzeń. Wygląda jak pulsująca tkanka, żywa, w nieustannym ruchu, zmienna, gotowa w każdej chwili do eksplozji, wysadzana od wewnątrz piętrzącymi się emocjami. Zadie Smith szukała inspiracji literackich wśród tropów pozostawionych przez Jamesa Joyce’a, czy choćby Virginię Woolf. Strumień świadomości przechodzi w głos układający się w graficzne drzewo z fraz. W innym miejscu Smith wprowadza mikronarracje, ponumerowane, co pozornie sprawia wrażenie pewnego porządku, który poddany implozji słownej rozsadza historię. Poczucie humoru, które niosło pierwsze powieści Zadie Smith odchodzi tutaj na dalszy plan. Sama pisarka usprawiedliwia ten zabieg opowiadając, że wcześniej śmiech pozwalał zachować jej balans pomiędzy pisaniem o problemach i popadaniem w marazm, czy smutek. Ta powieść rości sobie prawo do głośnego mówienia, z zaangażowaniem o ważnych sprawach bez łagodzenia efektu. Z jednej strony to proza wymagająca skupienia, z drugiej, gdy wejdzie się w tę narrację i da się nieść fali głosów, opowieść stanie przed oczami z uderzającą wyrazistością.
Nie tylko formalnie to mistrzowsko zaprojektowana historia. Zadie Smith dotyka problemów, o których literatura rzadko pisze, stając się coraz częściej hobby kolejnych pokoleń białych, bogatych dzieciaków z zamożnych dzielnic. Zajęciem zarezerwowanym dla nielicznych. Coraz bardziej monotematycznym. Dopiero takie pisarki jak Zadie Smith burzą literacki porządek wprowadzając nowych bohaterów, nowe problemy i nowe perspektywy. Postaci tej powieści łączy miejsce na mapie Londynu, szkoła, ulica. Zadie Smith prezentuje ich w przemyślanie uderzający sposób. Balansuje informacjami, więc raz widzimy dorosłych ludzi, dopiero potem poznajemy ich dzieciństwo i dorastanie. Nagle okazuje się, że wcale nie jesteśmy na końcu ich powieściowej historii, bo oto poznajemy dalszy ich los, co komplikuje opowieść. Smith unika gotowych odpowiedzi, wystawia nas na kolejne próby i gdy już zdążyliśmy zrozumieć kogoś, poznajemy kolejne dane, perspektywa zmienia się. Wyślizguje się nam z rąk kolejny wyciągnięty pospiesznie wniosek i zaczynamy budować sobie kolejną piramidę przekonań, która za chwilę rozpadnie się na naszych oczach.
Obserwujemy czarnoskórą dziewczynę, którą upór i determinacja zaprowadzi na dobry wydział prawa i ustawi za chwilę wysoko na drabinie społecznej. Nie bez ofiar. Zadie Smith pokaże w „Londyn NW” hermetyczność systemu i pewną bezduszność, z jaką rozdziela się szanse edukacyjne, czy zawodowe. Wspierając wielokulturowość na rynku pracy, wdrażając „programy dywersyfikacji etnicznej” można go otworzyć na „innych”; kosztem tego otwarcia będą oczekiwania: asymilacji, dopasowania, eksplorowania życia według z góry narzuconego klucza. Niedopasowanie i wyobcowanie to nieustannie wyczuwalne stany. Można ulec wrażeniu, że system wyciąga i stwarza szanse, powie Smith, ale doda zaraz, że nie daje idealnych rozwiązań. Jest niemal zawsze opresyjny i wykluczający. Leah jest biała, więc nawet, jeśli po drodze popełni kilka błędów, system gdzieś ją wychwyci. Keisha za te same błędy zapłaciłaby zupełnie inną stawkę. Poznajmy dzieciaki z białych, bogatych dzielnic, z odpowiednimi dyplomami, wrzuconych prosto po studiach na wysokie stanowiska, odgrywających swoje role szefów, prezesów, dyrektorów. Wielu z nich znudzonych życiem, odcinających się od emocji ścianą narkotyków, alkoholu, coraz bardziej śmiałego seksu. „W tej chwili mogłabym gnuśnieć w jakimś pałacu w Hampshire i zmieniać obicia sof z jakimś baronem w idealnej bezpłciowej harmonii. Tak to się dzieje w mojej rodzinie”, powie jedna z bohaterek, dla której seks z czarnoskórym kochankiem i narkotyki są jedynymi odskoczniami od rzeczywistości.
Im głębiej wchodzimy w „Londyn NW”, tym większe przekonanie, że te różnice z dekady na dekadę wyostrzają się a o awans społeczny jest coraz trudniej i coraz częściej towarzyszy mu poczucie wyższości dobrodziejów systemu, którzy od czasu do czasu wyciągają hojną rękę. „Żeby tak żyć, trzeba zapomnieć o wszystkim, co było wcześniej. Jak inaczej dałoby się wytrzymać”, napisze w pewnym miejscu Zadie Smith. Problem w tym, że system jest dziurawy i naznaczony błędami ludzkimi. Często o szansie decyduje przypadek. Będzie nim doradczyni zawodowa odwiedzająca szkołę w gorszej dzielnicy, „młoda kobieta z Barbadosu od niedawna w zawodzie, pełna optymizmu”. Będzie nim brak pieniędzy, co sprawi, że Keisha i Rodney wybiorą tę szkołę, do której będzie ich stać na dojazd na rozmowę kwalifikacyjną. Będzie nim pomysł pójścia na prawo, który przyjdzie do głowy Rodneyowi Banksowi, którego „matka pracowała w stołówce szkolnej, ojciec był kierowcą autobusu”. I Rodney i Keisha zostaną pierwszymi w rodzinie osobami z wykształceniem wyższym, „uważali, że życie to problem, który można rozwiązać poprzez zdobycie prestiżowego zawodu”. Całe życie tacy jak oni muszą udowadniać, że zasłużyli na awans, całe życie muszą pracować dwa razy ciężej i więcej, żeby go osiągnąć i całe życie będą silić się na dorównanie tym, którzy dostają wszystko z góry, dzięki urodzeniu w dobrej rodzinie, w dobrej dzielnicy, pod dobrym adresem.
„Osoba o niskim statusie społecznym, z kapitałem intelektualnym, lecz bez nadwyżki zasobów finansowych, szuka osoby o wysokim statusie społecznym ze znaczną nadwyżką zasobów finansowych, aby wspólnie cieszyć się takimi przywilejami, jak między innymi dłuższe życie, lepsze wyżywienie, krótszy czas pracy i wcześniejsza emerytura”, pisze Zadie Smith.
Wracając do tezy Jana Gradvalla, że „Londyn NW” może zrozumieć wyłącznie londyńczyk, odpowiadam zdecydowanie: nieprawda. Tę powieść może naprawdę zrozumieć człowiek, który urodził się tam, gdzie głównie mieszkają osoby o niższym statusie społecznym, pracujący w niskopłatnych zawodach; ludzie, którzy w połowie miesiąca nie mają już za co żyć, szukając środków do życia, wpadają w pułapkę szybkich i łatwych pieniędzy, uciekając od kłopotów zapijają je i dobijają narkotykami. Ludzie, którzy budzą się pewnego dnia w roli ojców i matek, za młodzi, żeby wziąć za to odpowiedzialność, za biedni, żeby ją udźwignąć, zbyt głupi, żeby dać sobie radę. Ludzie, których wciągnie w cug beznadziei dzielnica, sąsiedztwo, piętrzące się z pokolenia na pokolenie problemy. I dlatego „Londyn NW” to uniwersalna powieść o przepaści, która coraz bardziej dzieli społeczeństwa. Każde duże miasto ma takie dzielnice, każde małe miasto takie ulice, każda wieś takie rodziny. Przyjeżdżając ze wsi do miasta, dostajemy łatkę „wieśniaka”, od której będziemy się nieustannie odklejać. Przyjeżdżając z prowincjonalnego miasta do metropolii, dostaniemy etykietkę „prowincjusza”. Poruszając się po dużym mieście, odczujemy pogardę lub wyższość bycia mieszkańcem zamożniejszej lub biedniejszej jego części. Zawsze będziemy od kogoś gorsi lub lepsi. Spirala zaciska się na szyi społeczeństw coraz mocniej. Czy kiedyś puści? Obawiam się, że nie, bo nieustannie próbujemy komuś dorównać, bo świat staje się coraz bardziej niesprawiedliwy, bo coraz mniej osób rządzi coraz większą grupą ludzi, bo o dostępie do dobrej edukacji, dobrej przyszłości decyduje zamożność portfela, miejsce na mapie świata, miejsce na mapie kraju, miejsce na mapie miasta a na koniec kod pocztowy. Piąta Aleja. Przegorzały. Linia A-B. Stare Miasto. Kraków – Nowa Huta. Osiedle Kazimierzowskie. Londyn NW.
Recenzja książki „Londyn NW” Zadie Smith, Wydawnictwo Znak, Kraków 2014. Przekład: Jerzy Kozłowski.