Kategorie
Kino nordyckie

Żona – najlepszy film o patencie na literackiego Nobla

Kto by pomyślał, że tyle przypadków złoży się na to, że „Żona” Björna Runge (ur. 1961) pojawi się na ekranach kin w idealnym momencie. Ten tak bardzo aktualny obraz ma w sobie pewną tajemnicę. A droga do jej zrozumienia prowadzi do maleńkiego Lysekil w południowo-zachodniej Szwecji, gdzie urodził się reżyser, którego film okrzyknięto jednym z najlepszych w karierze Glenn Close. Tym, dzięki któremu najczęściej nominowana do Oscara aktorka w końcu być może otrzyma, od dawna należącą się jej, statuetkę.

Gdy szesnastoletni Björn Runge ustawiał się w Malmö w kolejce do zapisów na kurs teatralny razem z grupą bezrobotnych chłopaków, nic jeszcze nie wskazywało, że tak rozpocznie swoją późniejszą hollywoodzką karierę. Szwedzki „Fokus” napisze, że dzieciństwo w nieustannych przeprowadzkach, zahartowało go i nauczyło wyczuwać nastroje otoczenia. Stanie się to potem jego atutem w pracy reżyserskiej. Na razie ma apetyt na filmowy świat, w który wkroczy już w wieku 20 lat. Z impetem, bo szybko dostanie się do Studia 24 pod skrzydła jednego z największych egocentryków współczesnego szwedzkiego kina. Jeśli wierzyć Lenie Andersson, która w swojej powieści „Bez opamiętania” tak opisze artystę, który w opinii wielu jest doskonałym portretem właśnie reżysera Roya Anderssona.

Nakręcił 17 filmów krótkometrażowych przed swoim pełnometrażowym debiutem w 1996 filmem „Harry och Sonja”. To wtedy pozna Stellana Skarskårda, który zagrał tam tytułową rolę, a kilka dekad później będzie go ostrzegał przed Glenn Close, twierdząc, żeby uważał, bo takich jak on aktorka zjada na śniadanie. Niedługo po fabularnym debiucie, w 2003, Björn Runge wygrywa najważniejszą w szwedzkim świecie filmowym nagrodę: Guldbaggen. „Om jag vänder mig om” zostanie również doceniony na festiwalu w Berlinie. Zanim Runge przeczyta scenariusz „Żony” minie trochę czasu i kilka życiowych burz, co będzie dla niego niezłą lekcją. W 2009 w trakcie prac nad dużym filmem nagle wszystko rzuca. Ma dość głównego producenta, który za bardzo w jego odczuciu wtrąca się do pracy reżysera. Rok później razem z żoną Leną Runge decydują się na rozstanie. Sprzedają dom, dzielą majątek. To trudny krok, bo żona stoi przecież za sukcesem jego filmów, to ona je montuje. W tym miejscu prywatne życie reżysera w dziwnie frapujący sposób zakręca w stronę filmowego. To najlepszy moment na napisanie nieco o fabule „Żony”.

Głównych bohaterów poznajemy w momencie, kiedy Joe odbiera telefon od sekretarza Akademii Szwedzkiej, który przekazuje mu decyzję komitetu noblowskiego. Castleman zostanie tegorocznym laureatem literackiej Nagrody Nobla. Wraz z żoną skaczą z radości na łóżku. Można by sądzić, że to świetnie dobrane małżeństwo, którego nawet na starość nie opuściło poczucie humoru i dziecięca spontaniczność. Ale coś delikatnie burzy ten idealny obraz. Widzimy to w twarzy kobiety, która mimo posągowej urody i mistrzowskiego opanowania przechodzi coś nieoczekiwanego, co śledzimy coraz bardziej intensywnie na ekranie. Dziwnym trafem fikcja filmowa zazębia się nie tylko z bieżącymi wydarzeniami, które z hukiem rozkładają na łopatki Akademię Szwedzką, ale też – uwaga – pasują do życiorysu reżysera filmu. Przypadek?

W 2014 Björn Runge dostaje scenariusz Jane Anderson (ur. 1954), który jest adaptacją książki Meg Wolitzer (ur. 1959). Książka ukazuje się w 2003 w USA. W historii „Żony” niemal każdy detal jest istotny i układa się w coraz bardziej fascynującą układankę. Bohaterką filmu jest młoda dziewczyna, która pod koniec lat 50 uczestniczy w kursie creative writing, podobnie jak pisarka, która chodziła na taki kurs w Smith College. Filmowa Joan poznaje ekscentrycznego, młodego profesora, w którym w końcu się zakochuje. Dziewczyna wyraźnie ma talent pisarski, co fascynuje profesora, oboje łączy niejednoznaczna relacja. Początkowo nie wiemy, czy finałem będzie prosta miłosna historia jakich wiele. Złożoność scenariusza za chwilę pokaże ile jeszcze zaskoczeń i interpretacyjnych pułapek zastawia na nas jego autorka, znana u nas lepiej z drugiego sezonu „Mad Men”. „Żona” jak na rasowe psychologiczne studium przypadku przystało będzie nas zaskakiwać niejednym zwrotem. Pod tym względem film Runge bardzo mi przypomina „Znikasz” Duńczyka Petera Schønau Foga.

Długo jednak przyjdzie czekać na premierę filmu. Jakoś nikt nie jest zainteresowany wyłożeniem pieniędzy na scenariusz kobiety, która adaptuje na potrzeby filmu powieść pisarki, do tego opisuje historię małżeństwa z perspektywy żony i na dodatek pokazuje jak mężczyźni osiągają sukces kosztem swoich partnerek. Nawet gdy film już jest gotowy jego producenci zwlekają z pierwszymi pokazami. Oficjalnie mówi się, że chcą wstrzelić się premierą w taki moment, żeby Glenn Close miała jak największe szanse na Oscara. Pokaz przedpremierowy ma miejsce we wrześniu 2017 podczas Toronto International Film Festival. Miesiąc później media społecznościowe opanowuje ruch #metoo. Wszyscy dyskutują o seksaferach w branży filmowej. Mówi się, że czasami trzeba być w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu. Timing „Żony” jest doskonały. #Metoo dociera do Szwecji i wybucha z impetem rozkładając od środka Akademię Szwedzką, która chwilę potem ogłasza, że w tym roku nie będzie przyznawać literackiej Nagrody Nobla. Świat jest w szoku. Skandalu seksualnego w samym środku zacnego komitetu noblowskiego w słynącej z równouprawnienia Szwecji nikt się nie spodziewał. Czy można sobie wyobrazić lepszą reklamę dla filmu, którego akcja rozgrywa się częściowo w Sztokholmie wokół uroczystości noblowskich?

Przypadek i zbiegi okoliczności są spoiwem, które kto wie, czy nie zadecydują o sukcesie „Żony”. W 2011 Björn i Lena Runge połączył „Happy End”. Björn znowu reżyseruje, a Lena znowu montuje jego filmy. Coś iskrzy, wraca stary ogień, a może pojawia się nowy? A może chodzi o to, że Björn nie jest w stanie skleić do kupy swojego filmu tak, żeby dało się go oglądać? Dawna para w każdym razie znowu jest razem. On w międzyczasie zadebiutuje sztuką teatralną dla Stockholms stadsteater, ona od kilku lat z powodzeniem prowadzi E.motion – własną firmę, odpoczywa od świata filmu i gdzie zajmuje się z rosnącym powodzeniem terapią i rozwojem osobistym. Lena Runge to dramaturżka i najsłynniejsza szwedzka montażystka. Montażu uczyła się w Dramatiska Institutet, który ukończyła w 1987. Ma do tego niesamowity talent, który od razu został doceniony w Szwecji. Za montaż do filmu „Om jag vänder mig om”, który rozsławił jej męża otrzymała nagrodę Gulddraken. Jury w motywacji podkreśliło, że to właśnie styl jej montaży zaważył na sukcesie artystycznym filmu. Lena Runge wykłada w Akademi Valand i w Stockholms Konstnärliga Högskola i zasiada w zarządzie WIFT Szwecja. Odpowiada za montaż nagrodzonych Guldbagggen „Jätten” (2016), „Spring Uje spring” (2020). I gdyby wgryźć się w wymowę „Żony”, wydaje się, że jest w niej więcej drobiazgowej pracy psychologicznej i wyrafinowanych cięć. Znowu przypomina się scena, w której filmowa Joan proponuje profesorowi, że poprawi i podrasuje jego powieść. Pytanie, kto jest jej autorem. Czy pomysłodawca fabuły czy jej znakomita redaktorka? I kto robi „Żonę”, jej „dyrygent” spoglądający na wszystko zza reżyserskiego krzesełka czy wirtuozerka cięć, która z chaosu zdjęć wydobywa esencję, podkręcając ją tam gdzie trzeba. Wśród pojawiających się tu i tam plotek przewijają się i takie, że bohaterów filmowych i małżeństwo Runge łączy zadziwiająco podobny związek miłosno-zawodowy.

No dobrze, pora na jakieś podsumowanie. Dla kogo jest ten film i czy wart jest obejrzenia? To typowe „hollywoodzkie” kino z zacięciem na coś ambitniejszego. Ale miłośnicy eksperymentów na miarę Buñuela muszą szukać rozrywki gdzieś indziej. Pytania, które w dobrym europejskim filmie musielibyśmy sobie zadać sami, tutaj stawia Christian Slater grający Nathaniela, który szykuje mocną biografię Castlemana a teraz tylko szuka potwierdzenia dla swoich przypuszczeń, które w zupełnie innym świetle mogą postawić cały dorobek słynnego pisarza. Wydarzenia rozgrywają się w dwóch planach czasowych: współcześnie i w retrospektywach ukazujących nam kluczowe dla dwójki bohaterów momenty. Jeśli mówić o jakimś eksperymencie czy wyłomie, to będzie nim wydźwięk emancypacyjny, rzecz dotąd nie eksponowana w kinie z apetytem na Oscara. To pod wieloma względami babski film, jeśli przyjrzeć się ekipie filmowej, z porządną, naprawdę oscarową rolą Glenn Close, która przemyciła tutaj własną córkę Annie Starke, grającą jej postać w młodości. Wielka Close, mimo obaw jej kolegi z branży, nie pożarła reżysera podczas śniadania w Greenwich Village w Nowym Jorku, kiedy to „namaściła” Szweda na reżysera filmu, wyrażając w ten sposób i swoje poparcie, ale też swoją pozycję w świecie filmowym. Kompromisów jest w tym filmie kilka: z jednej strony pewna linearność wydarzeń, którą w niewielkim stopniu rozładowują pojedyncze wspomnienia z przeszłości, raczej prosty język narracji i takie operowanie światłem, scenografią i kostiumami, żeby najbardziej skupić uwagę na rozgrywającym się dramacie psychologicznym. Troszkę przyoszczędzono, bo mimo, że jesteśmy świadkami uroczystości noblowskich to zdjęcia kręcono głównie w Glasgow. Co nie znaczy, że Sztokholmu czy języka szwedzkiego nie ma w filmie. Reżyser tłumaczył taką decyzję tym, że bohaterów poznajemy na początku lat 90 ubiegłego wieku, a współczesny Sztokholm wygląda już zupełnie inaczej.

Z pewnością nie każdemu spodoba się temat i wymowa filmu, który mocno eksponuje problem dyskryminacji w środowisku pisarskim, nierówne szanse na debiut i kariery literackie. Pokazuje w złym świetle kuchnię rynku wydawniczego (zwróćcie uwagę na scenę, w której redaktor szuka przyszłej gwiazdy dla swojego wydawnictwa), skupiając się też na dramacie osobistym i kompromisach, które podejmują kobiety wchodząc w relacje z mężczyznami. Moim zdaniem to jednak krok ku naprawdę dobrej tendencji do robienia feministycznego kina, które nie trywializuje pewnych problemów jak choćby „Do diabła z miłością”, ale też nie stawia na ostrzu noża i nie antagonizuje. To, co udało się całej ekipie „Żony” jest po części konsekwencją tego, że film jest robiony głównie przez ludzi ze Szwecji, w dużej mierze przez kobiety, które stworzyły przekonujący, trzymający w napięciu, bardzo dobry film o środowisku literackim, które w latach 90 było bardzo męskim światem, gdzie miejsce kobiety znajdowało się w tle, z tyłu, w cieniu. Na ile się to zmieniło najlepiej oddaje ostatnia scena w samolocie, gdy Joan odpowiada na propozycję Nathaniela i zwraca się do syna mówiąc, że jak wrócą do domu, to mu opowie całą prawdę.

PS Przedpremierowy pokaz „Żony” obejrzałam w krakowskim kinie ARS. Polecam Wam bardzo zarówno to kino, jak i sam film.

Źródła niewymienione w tekście:

Wesprzyj mnie:

Jeśli chcesz mnie wesprzeć w tworzeniu podobnych treści, uważasz że to co robię jest wartościowe lub po prostu ciekawe, dostarcza Ci nowej wiedzy, to teraz możesz to zrobić na:

buycoffee.to/szkicenordyckie