„The Square” opowiada o snobizmie w kulturze w najbardziej szwedzki sposób. Gdybym miała powiedzieć, z czym kojarzą mi się Szwedzi najbardziej, to odpowiedziałabym, że z fukaniem. Nigdy i nigdzie nie widziałam ludzi tak często okazujących swoją dezaprobatę pod adresem wszystkiego, co można by skojarzyć ze snobizmem. Ze snobistycznym mieszkaniem, zachowaniem, ubieraniem się. Fuj były domy, które wyglądały na większe niż pudełko zapałek. Fuj byli mężczyźni w marynarkach z wygładzonymi do tyłu włosami. Fuj był duży jacht. Generalnie fuj było wszystko to i wszyscy ci, którzy zbyt ostentacyjnie obnosili się ze swoim bogactwem. Prawo Jante? Nie do końca.
Otwierająca „The Square” scena to mężczyzna zwlekający się z sofy, zmięty nieprzespaną nocą. Dowiadujemy się, że jest dyrektorem prestiżowego muzeum sztuki współczesnej. Jesteśmy w Szwecji, chociaż on jest Duńczykiem, co jest akurat dla wydźwięku filmu bez znaczenia. W tle wielki regał z książkami na całą ścianę, wypełniający po brzegi kadr.
„The Square” będzie filmem pełnometrażowym, chociaż o wydźwięku dokumentu z elementami eksperymentu psychologicznego. Jak pokazać widzom pustkę życia? Jak zobrazować elitaryzm? Jak pokazać bezsens sztuki, która ma nas uwrażliwiać a jednocześnie na zimno przechodzi obok rozgrywających się dramatów życia? W co ubrać zdjęcia, żeby dosadniej uwidoczniły absurd kultury, której cele łączenia, rozwijania empatii i budowania pomostów są jedynie pompatycznymi wpisami katalogowymi?
Nigdy nie wiedziałam filmu mocniej, równie wyraziście i dobitnie podsumowującego beznadzieję współczesnej kultury. Oglądamy ludzi, których treścią życia jest współtworzenie kulturalnej mapy miasta. Widzimy przygotowania do wernisażu. Obserwujemy walkę o środki finansowe na kolejne wystawy. Wreszcie jesteśmy świadkami zakulisowych rozmów i wydarzeń. Wyłania się z nich portret świata pozorów. Jakiejś iluzji wielkiej Kultury, bycia częścią przełomowych Wydarzeń.
Mogłabym mnożyć sceny, które tutaj uderzają swoim komentarzem. Bez wymienienia tej kulminacyjnej. Na ulicy stoi kobieta, która rozdaje ulotki, prawdopodobnie organizacji pomocowej i zachęca do wspierania ludzi w trudnej sytuacji. Obok leży bezdomny? Żebrak? Nieważne. Leży człowiek, któremu nikt nie pomaga. Przypomina mi się rozmowa z Mateuszem Janiszewskim i jego rozczarowanie organizacjami pomocowymi, które na utrzymanie siebie samych zżerały wielkie budżety a życie, a właściwie śmierć i choroby zbierały żniwa tuż obok. Pod ich drzwiami. Wielokrotnie od tej pory zastanawiałam się nad sensem utrzymywania organizacji humanitarnych. Nad sensem wolontariatu, który dla wielu ludzi jest sposobem na tanie zwiedzanie świata.
Ruben Östlund pokazał w „The Square” wszystko to, co jest śmieszne we współczesnej sztuce. Jej napuszenie na robienie rewolucji artystycznych, które rozumieją jedynie ich twórcy. Kpi z instalacji artystycznych, które w opinii kuratorów urastają do bezcennych organizmów, a dla innych mogą być zwykłą kupką śmieci. W jednej ze scen oglądamy przygotowania do wernisażu, które wyglądają jak prace drogowe. W efekcie powstaje instalacja. Jej treścią jest zbudowanie przestrzeni, w obrębie której każdy może otrzymać pomoc od drugiego człowieka. W czasie całego filmu nie widzimy ani jednej osoby, która chciałaby wejść w jej obręb. Sztuka, którą oglądamy odeszła już od człowieka, stała się przedsięwzięciem jedynie akademickim, dla bardzo wąskiej grupy odbiorców. Hermetyzuje świat na tych, którzy ustalają co jest sztuką, i na tych którzy rozumieją wybory kuratorów.
Jej aspiracje, żeby docierać do masowego odbiorcy są tym bardziej absurdalne. Na pograniczu tych ambicji rodzą się kontrowersyjne pomysły na promocję kultury. W filmie powstaje film viralowy, którego wydźwięk ma poruszyć opinią publiczną. Okazuje się, że kultura, która odżegnuje się od chwytów telewizji newsowych, sama sięga po tę samą retorykę. Absurd goni absurd, sugeruje Ruben Östlund.
Dziennikarka, która przeprowadza wywiad z dyrektorem muzeum sztuki współczesnej ociera się o banał. Nawet ona nie rozumie sztuki. Wygląda na to, że to i tak nie ma znaczenia. Rozmowa musi być newsowa, krótka, dynamiczna i na poziomie masowego odbiorcy. Nikogo już nie interesuje głębokie omówienie, bo i tak teksty, które towarzyszą sztuce wchodzą na taki poziom interpretacji, że nikt oprócz absolwentów historii sztuki nie jest w stanie ich zrozumieć. Język, którym operuje sztuka jest w konflikcie z językiem codzienności: zawiły, skomplikowany, robi wrażenie bełkotliwego. Ale nie tylko dziennikarka specjalizująca się w relacjach kulturalnych potrzebuje korepetycji. Nie tylko ona nie rozumie sztuki współczesnej. Dla wielu osób obcowanie ze sztuką zamienia się w zaliczanie wernisaży: dla darmowego alkoholu, darmowych przekąsek. Dla pokazania się.
Sztuka chce obalać mity, kłócić się z tabu, chce poruszać i rozrywać granice. Ale nawet ci, którzy ją tworzą nie potrafią wybronić jej języka. Wydaje się na współczesną sztukę miliony, a w efekcie służby porządkowe mogą ją pomylić z kupą śmieci. Ci, którzy współtworzą debaty, opiniotwórcza prasa jest zbyt uwikłana w poprawność polityczną, żeby faktycznie wywołać rzetelną dyskusję publiczną. A elity współfinansujące sztukę karnawalizują ją. Nic i nikt ostatecznie nie jest w stanie wybronić się. I tu przechodzimy do kulminacyjnej sceny.
To, co pokazuje nam Ruben Östlund to trzy światy. Ten oficjalny, gdzie mamy pompatyczne przemówienia, wykwintnych gości, piękne garderoby. Zakulisowy, obdzierający pompę z pozłoty, gdzie ćwiczy się spontaniczność, gdzie poprawia się zniszczoną przez ekipę sprzątającą instalację. I świat obok, który kłóci się z wyznawanymi oficjalnie ideami. Wysoka kultura lubuje się w wysokich budżetach. Dyrektor przemieszcza się po mieście teslą. Oddalenie od rzeczywistości jest coraz dobitniejsze. Ci sami, którzy uczą nas wrażliwości na los drugiego człowieka, w konfrontacji boją się kontaktu z tym człowiekiem. Okazuje się, że mają ambicje edukować ludzi, o których życiu, potrzebach i wrażliwości nic nie wiedzą. Sztuka, która wchodzi na salony staje się sztuką salonową, przypomina Ruben Östlund, pokazując, że tutaj nie było i nie będzie miejsca na wzajemne zrozumienie.
Wielki regał z książkami, który wypełnia otwierający kadr filmu staje się metaforą. Nie każdego stać na tyle książek. Nie każdy ma czas na czytanie tylu książek (Porównaj z: Szwedzi mają tydzień płatnego czasu wolnego miesięcznie na pisanie i czytanie książek, czyli sześciogodzinny dzień pracy). Ale regał z książkami jest częścią świata kultury. Wypada mieć własna biblioteczkę, ten element wyposażenia domu świadczy o wyższości właściciela nad nieoczytaną masą. Zakładamy, że właściciel dużej biblioteki to miłośnik literatury. Tak jak bywalec galerii, muzeów to miłośnik sztuki. Zakładamy, że literatura i sztuka uwrażliwia. Że jej wyznawcy to lepsi ludzie. Można jednak czytać o bólu, poznać anatomię człowieka, historię choroby. Ale to w żaden sposób nie zbliży nas do zrozumienia cierpienia człowieka. Do tego trzeba czegoś więcej od ambicji, jakie stawia sobie współczesna literatura czy sztuka. I to właśnie o tym jest poruszający film Rubena Östlunda.
Wesprzyj mnie:
Jeśli chcesz mnie wesprzeć w tworzeniu podobnych treści, uważasz że to co robię jest wartościowe lub po prostu ciekawe, dostarcza Ci nowej wiedzy, to teraz możesz to zrobić na: