Ostatnio w okienku na Q&A na Instagramie dostałam pytanie: „Jak najlepiej skutecznie nauczyć się języka szwedzkiego i fińskiego? Czy da się to zrobić szybko?”. Znam niemiecki, szwedzki, angielski a nawet łacinę. Rozumiem norweski, duński, co nieco farerski i poradziłabym sobie na zasadzie skojarzeń z czytaniem prostych tekstów po islandzku. Pomyślałam, że podzielę się moją historią i tym jak nauczyłam się szwedzkiego i jak obecnie pogłębiam znajomość języków, bo nauka języka obcego nie kończy się na zdobyciu certyfikatów a mówi to posiadaczka Zertifikat Deutsch als Fremdsprache i Goethe-Zertifikat na poziomie C1 – Zentrale Mittelstufenprüfung.
Pierwszym językiem obcym z jakim się zetknęłam był angielski. Jeszcze w podstawówce znalazłam w domowej biblioteczce samouczek do nauki angielskiego. To było pudełko z cienkimi zeszytami podzielonymi na lekcje. Jednym z pierwszych zwrotów, których się nauczyłam to a pencil lies on the table. Nie miałam nagrań z wymową, która fonetycznie była opisana w lekcjach. Byłam zafascynowana tym językiem. Przepisywałam sobie słówka na kartkach z zeszytu i rozklejałam w całym pokoju. Nie pamiętam dlaczego przerwałam naukę. Ale jednym z powodów mogło być to, że właściwie nie miałam gdzie ćwiczyć język. To były lata 80. i w zasadzie mogliśmy się zetknąć z angielskim jedynie w piosenkach puszczanych w radio. Nikt też nie przypuszczał, że za chwilę zmieni się świat, gdańscy stoczniowcy wywalczą nam demokrację a zagranica stanie się częścią politycznego projektu i będzie można bez paszportu podróżować dokądkolwiek. I w ten sposób wylądowałam w liceum w klasie z niemieckim.
To był dramat. Pamiętam do dziś krzyki i awantury, że nie będę się uczyć języka nazistów. Rzecz w tym, że jeszcze wówczas uczono rosyjskiego, który powoli wycofywano ze szkół. Wciąż jednak brakowało nauczycieli angielskiego. Nieco lepiej sytuacja wyglądała z niemieckim. Podzielono naszą klasę na pół. Ci, którzy znali angielski trafili do klasy z angielskim, a ci bez znajomości angielskiego musieli się uczyć niemieckiego. To było o tyle większym wyzwaniem, że nauka niemieckiego na początku wymaga bardzo dużo pracy, pamięciówki, więc siłą rzeczy mieliśmy więcej nauki. Totalnie mi ta nauka nie szła, bo przypominała orkę na ugorze. Nudne teksty, klepanie na pamięć struktur i zero możliwości ćwiczenia tego gdziekolwiek. Wszystko się zmieniło, gdy tato zainstalował nam w domu antenę satelitarną. To było jeszcze przed wejściem w życie dekoderów, czyli wszystko było w oryginalnych językach. Dla dziecka wychowanego w szaro-burej Polsce, z dwoma programami telewizyjnymi dostęp do zagranicznych stacji to było jak skok w czasie. Na Pro7, Sat1, RTL była masa seriali dla młodzieży, niestety wszystkie z niemieckim dubbingiem. Skoro chciałam je oglądać, to potrzebowałam nauczyć się niemieckiego. I moim zdaniem kluczowa w nauce języków obcych jest MOTYWACJA.
Motywacja
Moja znajomość niemieckiego wystrzeliła. Nagrywałam te seriale na kasety magnetofonowe a potem odsłuchiwałam na walkmanie. I gdy trafiłam na zwrot, przez który nie mogłam zrozumieć kontekstu, to go sobie tłumaczyłam. W szkole leciałam wciąż na dwójach i trójach, bo totalnie nie miałam motywacji do uczenia się nudnych zwrotów. Wystarczyło więc, że nie nauczyłam się czegoś na bieżąco i akurat z tego byłam odpytana. Inaczej było z serialami, w których rozmawiano po niemiecku nie jak w tym przeraźliwie nudnym podręczniku szkolnym, tylko tak jak w życiu. Oglądałam też sporo reportaży, programów podróżniczych. A gdy brat przywiózł mi z Niemiec książkę, to okazało się, że swobodnie czytam po niemiecku. Ale, gdy w liceum powiedziałam, że na maturze chce zdawać niemiecki moja nauczycielka wpadła chyba w panikę. Nie wiem, czy dlatego, że miałam być pierwszą w historii szkoły osobą zdającą maturę po niemiecku czy dlatego, że skończyłam niemiecki z tróją na świadectwie. Nauczycielka przekonywała mnie, że to kiepski pomysł, ale ja wiedziałam, że sobie poradzę, bo wiedziałam, że mówię po niemiecku. Pisemną maturę zaliczyłam na 4, ustną na 5. Pamiętam, że koleżanka, która na świadectwie miał piątkę a maturę zdała na tróję rozpłakała się, bo uważała, że to niesprawiedliwe. A ja do dzisiaj nie rozumiem tego kultu ocen. Przecież egzaminy, przepytywanie na lekcjach to są sytuacje osadzone w miejscu i w czasie. W większym stopniu sprawdzają odporność na stres, wykucie konkretnego bloku informacji, niż faktyczną znajomość języka. Ale, że niektórzy kwestionują cudzą wiedzę, to na wszelki wypadek zaraz po liceum zrobiłam pierwszy certyfikat z niemieckiego w Instytucie Goethego: Deutsch als Fremdsprache. I zaraz po jego zdobyciu zadzwoniłam do mojej korepetytorki, do której wysłali mnie zrozpaczeni poziomem moich ocen z niemieckiego rodzice. Niczego się na tych lekcjach nie nauczyłam, bo to była leciwa starsza pani, która przesypiała większość lekcji a podczas pozostałych dzieliła się wspomnieniami z obozu pracy. Mile wspominam te lekcje, chociaż ona też nie wierzyła, że zdam maturę z niemieckiego. Dwa lata po zdobyciu pierwszego certyfikatu z niemieckiego zrobiłam kolejny: Zentrale Mittelstufen Prüfung, co odpowiada poziomowi C1. A potem zdawałam niemiecki razem z kandydatami na germanistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, bo wówczas, żeby dostać się na filologię szwedzką trzeba była zdać te same egzaminy co na germanistykę. Oblałam polski.
Już wtedy wiedziałam, że chcę iść na szwedzki. Przez rok byłam w Kollegium Językowym dla nauczycieli niemieckiego, ale totalnie mi nie odpowiadał sposób nauki. Czułam się jak w liceum, ale takim w którym wyrzucono wszystkie przedmioty i zostawiono jedynie niemiecki i uczono go tak koszmarnie nudno, że zniechęcało mnie to do niemieckiego. Rzuciłam więc ten koledż i wyjechałam do Niemiec jako au-pair Mädchen.
Jedź do kraju, w którym mówi się w danym języku
I to była petarda. Pamiętam, że przez dwa pierwsze tygodnie praktycznie się nie odzywałam. Rozumiałam co się do mnie mówi, ale nie byłam w stanie tak szybko reagować. I nagle, jakby mi ktoś zwrotnicę w głowię przestawił. Zaczęłam swobodnie mówić po niemiecku. Tak po prostu. Tak dobrze sobie radziłam, że w grze komputerowej opartej o rozwiązywanie matematycznych zadań pokonywałam szybciej kolejne poziomy od chłopaka w rodzinie, w której pracowałam. Z czego korzystałam, bo chłopak był skłonny wszystko zrobić, żeby mu tylko pokazać jak przejść w tej grze dalej. Więc obiecałam mu pokazać co i jak o ile umyje mikrofalówkę (co należało do moich obowiązków). Super w Niemczech było to, że ludzie w wiosce, w której mieszkałam wciągnęli mnie do swojej paczki. Jeździliśmy razem na imprezy, dzięki czemu niejako zanurzałam się w niemieckim, w którym rozmawiałam i z dorosłymi, nastolatkami w domu i moimi rówieśnikami. Uczyłam się zwykłego języka, którym mówi się na co dzień. I tam, w tej wiosce pomiędzy Padeborn a Bielefeld złapałam akcent, który ze mną został, o czym miałam się przekonać lata później pracując w korpo z niemieckim.
Wymiana językowa
Na pierwszym roku studiów szukałam okazji, żeby rozmawiać z Niemcami i Szwedami. Chodziło mi o wymianę językową. I tak trafiłam na H. H. był w Polsce na stypendium i chciał szlifować polski. Zaczęliśmy się spotykać, żeby nawzajem pomagać sobie w uczeniu się fajnych zwrotów, płynności a finalnie zakochaliśmy się w sobie.
Nie ma chyba prostszej i szybszej nauki języka niż w ten sposób. H. miał akcent z Hannoveru, więc to była piękna niemczyzna. Bardzo polecam. Twierdził, że świetnie mówię a ja się złościłam, że mi nie poprawia błędów a on twierdził, że ich po prostu nie robię. Natomiast niejako podciągnął mi wymowę i myślę, że do tego poziomu, który parę lat potem sprawił, że klienci brali mnie za Niemkę.
Jak nauczyłam się szwedzkiego
Ze szwedzkim na początku nauki miałam identyczne problemy jak z niemieckim. BARDZO nudne teksty. Uczyliśmy się na bajkach Astrid Lindgren. I o ile lubię Pippi to jednak historia Emila i uczenie się różnych archaicznych części ubrań nie przypadło mi do gustu. No i oblałam praktyczny szwedzki po pierwszym roku spędzając wakacje na kuciu podręcznika. Nie polecam.
Wyjechałam wówczas w wakacje na obóz naukowy. Nasz wykładowca z historii potrzebował ludzi ze znajomością niemieckiego do sczytywania napisów w kożuchowskim lapidarium. I tam przydała się też moja znajomość łaciny, z której miałam trójkę. Co tylko potwierdza, że oceny naprawdę nie idą w parze z tym, co potrafimy i możemy robić z danym językiem. Pokłosiem tego wyjazdu jest publikacja naukowa, w której są odczytane przeze mnie napisy po niemiecku i łacinie. Fajna rzecz, z której jestem dumna.
Na szczęście na studiach zmieniono nam lektora szwedzkiego. Gdyby nie Viking pewnie dzisiaj nie mówiłabym po szwedzku. Lektorka, którą miałam na początku studiów miała swoje ulubione studentki, a ja do nich nie należałam. W tym czasie o 2 wyjazdy stypendialne do Szwecji konkurowały ze sobą 3 roczniki studentów. Na każdym było po ok. 20 osób, więc konkurencja była ostra. Viking uruchomił swoje kontakty i dzięki niemu zwiększyła się pula wyjazdów do 3 i znalazłam się wśród tych 3 osób.
Wyjazd do Szwecji
Trafiłam do świetnej folkhögskoli i byłam jedną z zaledwie kilku stypendystek. Oprócz mnie była dziewczyna z Korei, z Łotwy i Estonii. A oprócz tego sami Szwedzi. Wszędzie, non stop. Chłonęłam więc szwedzki jak szalona. Słówka, całe zwrotny w ten sposób wpadały mi w pamięć. Oprócz tego korzystałam z biblioteki szkolnej, z codziennej prasy, która przychodziła do akademika, z telewizji. No i zakochałam się w Szwedzie.
W szkole trafiłam też na świetnych ludzi. Mieliśmy paczkę, która imprezowała co wieczór, taką niesamowicie rozgadaną i rozczytaną. Trochę te nasze wieczory przypominały nocne Polaków rozmowy. Mam szczęście do ludzi i to od nich poznałam literaturę beatników, to tutaj po raz pierwszy zetknęłam się z Fridą Kahlo, o której zresztą napisałam potem esej. Co chwilę poznawałam kogoś, kto pokazywał mi taką zwyczajną, codzienną Szwecję. Ktoś mnie zabrał na midsommar, dzięki. K. wyjechałam na Djurö. No i szkoła miała kapitalną kadrę. Kiedyś, już po moim powrocie do Krakowa, jakaś inna klasa przyjechała do Polski na wycieczkę i przekazali mi od Bosse tomik poezji Edith Södegran. Nie mówiąc o tym, że to Bosse pokazał mi Karin Boye.
Gdy wróciłam ze Szwecji śmigałam po szwedzku i wtedy zderzyłam się z niechęcią jednej z nauczycielek, która oblała mnie na szwedzkim. Zawsze pisałam jak kura pazurem, ale ona zinterpretowała to jak pisałam „e”, „a” na moja niekorzyść. Postawiłam się i poszłam zawalczyć o swoje. Dostałam nową szansę, ale w ciągu tygodnia. Zdałam szwedzki na 5.
Motywacja
Przez całe życie słyszałam, że języków obcych można się uczyć maksymalnie do 20 roku życia, bo potem się nie da. Angielskiego zaczęłam się uczyć grubo po trzydziestce. Bo zarabiałam na uczelni dziadowskie pieniądze a pracowałam nawet po 12 godzin. Chciałam się dostać do korpo a bez angielskiego to było niemożliwe. Zapisałam się na kurs angielskiego do Britisch Council i tam uczyłam się przez 2 lata, co było o tyle fajne, że uczyli nas wyłącznie Brytyjczycy. Pierwszy rok był z Walijczykiem. Wszystko nam tłumaczyli po angielsku, ale miałam na szczęście angielski w Szwecji przez rok, więc jakoś poszło. Złapałam fajny brytyjski akcent. A język szlifowałam na English Clubie, to była oddolna inicjatywa ludzi, którzy wynajmowali w KIK salkę na poddaszu. Przychodzili tam angielskojęzyczni cudzoziemcy i Polacy, którzy chcieli podszlifować język.
Dostałam pracę z niemieckim jako IT Service Desk. Brakowało mi jednak zwrotów do rozmawiania o IT po niemiecku. Znalazłam więc jakieś newslettery z poradami informatycznymi, głównie z Outlookiem, który najczęściej psuł się userom. I nauczyłam się zwrotów, dzięki którym mogłam szybko wyjaśnić po niemiecku jak rozwiązać dany problem.
Po jakimś czasie zmieniłam branżę i trafiłam do bankowości na stanowisko AML ze szwedzkim. Zaczęłam więc słuchać sporo podcastów finansowych co mi się spinało też z początkami inwestowania na GPW. Raz, że uczyłam się jak to dobrze robić, a dwa wpadały mi do głowy nowe zwroty, które potem miałam w sprawozdaniach finansowych, raportach o spółkach.
Jakie więc mogę dać rady? U mnie wszystko zależy od tego, czy mi zależy na nauce. Jestem się w stanie wszystkiego nauczyć i to dość szybko, jeżeli jest mi to do czegoś potrzebne, ułatwia życie, rozmowy z ludźmi, czytanie książek, oglądanie filmów. Czy zdobycie pracy. No i cały czas dbam o kontakt z językami. Na IG uwielbiam profil do nauki angielskiego prowadzony przez polsko-brytyjskie maleństwo PSEnglish.angielski. Słucham non stop masę podcastów po szwedzku, niemiecku i angielsku. Czytam bardzo dużo szwedzkiej prasy. Oglądam filmy. Robię to co lubię w różnych językach. Podróżuję:
- Jak wyjechać na urlop do Szwecji nie płacąc za nocleg i wyżywienie?
- Literacka Smalandia, czyli śladami Astrid Lindgren.
- Świat Astrid Lindgren, czyli szwedzki Disneyland.
- Dom Astrid Lindgren w Näs.
- Bullerbyn istnieje naprawdę.
I zawsze ogromny progres mam po wyjeździe do danego kraju, skąd wracałam każdorazowo z niesamowitym przeskokiem w umiejętności języka. Więc to, co bym polecała, to nauczenie się możliwie szybko gramatyki i podstawowych zasad, jakimi rządzi się dany język i tylu zwrotów, żeby na początku móc się komunikować w prostych życiowych sytuacjach a potem najlepiej jest wyjechać do tego kraju i zanurzyć się w języku po uszy. I robić to co się lubi korzystając ze znajomości tych języków. Nie mam pojęcia, czy to u każdego się sprawdzi. U mnie działa.
Buycoffee.to
LH.pl
Jeśli chcesz docenić moją pracę możesz mnie wesprzeć zakładając własną stronę w Internecie u polskiego dostawcy hostingu: https://www.lh.pl, u którego od początku tworzę Szkice Nordyckie na własnej domenie. Z moim kodem rabatowym: LH-20-57100 otrzymasz obniżony koszt hostingu w pierwszym roku o 20% a ja prowizję od LH.pl tak długo jak będziesz ich klientem / klientką.