Historii nie pisze życie, tylko historycy. Gdy poszłam do liceum, nagle okazało się, że nie mamy podręczników do historii, bo trudno było się uczyć z tych, które obowiązywały w PRL. Otwierały się nowe oficyny, które nie nadążały z zaspokajaniem rynku. Głód książek był ogromny, a pamięć o ich reglamentacji wciąż żywa, więc kupowało się wtedy prawie wszystko. Jedyną barierą mogło być wyraźne „nie” rodziców, ale tylko dwa razy mama próbowała mi wyperswadować zakup książki. Chodziło o „Czterech pancernych i psa” i o jakiś kryminał, którego tytułu nawet dzisiaj nie pamiętam. Pamiętam jedynie jego okładkę, jak z koszmaru Marcina Wichy. Dostałam obie, bo jak większość dzieciaków byłam fanką ekipy Rudego. Dla mnie to był mit Marusi, Szarika i Janka, a nie jak dla rodziców niewłaściwa wersja historii. Po części miałam szczęście, bo rozpoczynając liceum uczyłam się historii od najlepszych polskich historyków publikujących do tej pory w podziemiu.
Nasza nauczycielka historii przed pierwszą lekcją oznajmiła nam, że nie ma podręczników, bo te, które dotąd obowiązywały, zakłamywały historię. Powiedziała, że ona też musi poznać historię na nowo. I będzie ją nam opowiadała, więc musimy wszystko notować. Zanim poszłam na studia miałam cztery lata intensywnej zaprawy w robieniu notatek.
To były czasy, gdy młodziutki Donald Tusk jako reprezentant Kongresu Liberalno-Demokratycznego (KLD) przyjechał do Klubu Niedźwiadek. Najlepszy klub jazzowy zapełnił się równie szczelnie ludźmi, co dymem. Bo wtedy wszędzie paliło się obficie i gęsto. Byliśmy dzieciakami i zbijaliśmy z pantałyku zawodowego polityka, który pamiętam, że czerwienił się bardzo, bo nie potrafił zripostować naszych pytań. To był taki czas, że gdy do Przemyśla przyjechał Adam Michnik jedyną salą, która była w stanie pomieścić wszystkich, był WDK. Pod ścianami ludzie stali z wielkimi magnetofonami, bo jeszcze mało kto słyszał o dyktafonach, a komórek nie było i nagrywali każde słowo. Ale wtedy nagrywało się ludzi na pamiątkę, nie dla afer.
Historia rozgrywała się wokół nas i chłonęliśmy ją intensywnie dyskutując. A zmiany w mediach były siermiężne. „Dziennik Telewizyjny” zastąpiły „Wiadomości”. Janina Paradowska była jedną z wielu anonimowych dziennikarek zapraszanych do studia „100 pytań do”. Ale to właśnie jej charakterystyczny głos i niewygodne pytania zapamiętałam z tego programu.
Pamiętam pierwsze wolne wybory i turkusowy plakat z Tadeuszem Mazowieckim. Ze spotkania przedwyborczego przyniosłam kilka. Wracając do domu, powiesiłam jeden z nich na drzwiach klatki schodowej. Gdy weszłam do domu z rulonem w ręce, tato po raz pierwszy w życiu uścisnął mi rękę. Bez słowa. Jakoś było jasne o co chodzi. Plakat zniknął rano. Naprawdę nie było do końca oczywiste, o czym i jak głośno można było wtedy mówić.
Jak się zastanawiam nad tym, czy lubiłam historię, to bardzo podobała mi się taka seria powieści historycznych o dawnej Polsce. Teraz lepiej rozumiem, dlaczego Bronisław Geremek wolał studiować średniowiecze. Tam ręce cenzury raczej nie miały się po co zapuszczać. Nieznośny był język książek traktujących o współczesnej historii. W 1983 Ossolineum wydało „Historię Finlandii”, gdzie czytam: „Wzrost siły i aktywności ugrupowań prawicowych, po raz pierwszy włączenie do rządu przedstawiciela IKL, którego profaszystowskie stanowisko nigdy nie było ukrywane, przy jednocześnie występujących trudnościach dla Fińsko-Radzieckiego Towarzystwa Przyjaźni i Pokoju rodziły przekonanie o niechęci do zobowiązań traktatowych, o antyradzieckości, o podatnej glebie dla dążeń rewizjonistycznych” (str. 277).
Przełomową dla mnie książką o historii, dzięki której zrozumiałam, że to historycy piszą historię, była „Historia Polski” Jerzego Topolskiego. Ukazała się, gdy byłam w trzeciej klasie liceum, rekomendowana przez ówczesnego Ministra Edukacji Narodowej. Gdy doszłam do czasów, które już przeżyłam, a wręcz w nich uczestniczyłam angażując się po raz pierwszy w życiu politycznie, zdumiałam się. To nie była historia, którą śledziłam z wypiekami na twarzy oglądając kolejne „Wiadomości”, czytając kolejne numery „Wyborczej”, która tyle co przekształciła się z druku przedwyborczego w gazetę codzienną. Nie byłam świadkiem, tego co Topolski opisywał. Nie pamiętałam tego tak.
Dzisiaj znowu przeżyłam swojego rodzaju déjà vu. Kończyłam „Wazów. Historia burzliwa i brutalna” Hermana Lindqvista, gdy doszłam do ostatniej z rodu Wazów, królowej Krystyny. A że niedawno czytałam jej biografię Petera Englunda (Więcej w: Krystyna, szwedzka królowa, która nie chciała męża i wolała książki), to mogłam sobie porównać tych dwóch historyków. I właściwie, gdybym miałam odtworzyć portret królowej, to musiałabym napisać dwa: według Englunda i według Lindqvista. Wyłoniłyby się z nich dwie różne kobiety.
I wtedy sobie uświadomiłam, o czym czasem zapominam. Bo i bieżące wiadomości, i reportaże, i książki o historii – piszą ludzie. A rzeczy, które opisują, to ich wyobrażenie o miejscach, wydarzeniach i ludziach. Mniej lub bardziej poetyckie. Mniej lub bardziej konfabulowane. I każde mówi nam więcej o autorze niż o rzeczywistości, którą opisuje.
Buycoffee.to
Jeśli chcesz docenić moją pracę włożoną w napisanie tego artykułu postaw mi wirtualną kawę.
LH.pl
Jeśli chcesz docenić moją pracę możesz mnie wesprzeć kupując usługi u polskiego dostawcy hostingu: https://www.lh.pl, u którego od początku tworzę Szkice Nordyckie na własnej domenie. Z moim partnerskim kodem rabatowym: LH-20-57100 otrzymasz obniżony koszt hostingu w pierwszym roku o 20% a ja prowizję od LH.pl tak długo jak będziesz ich klientem / klientką.