Kategorie
Non-nordic

Światło, którego nie widać – Anthony Doerr

Kilka rzeczy zaintrygowało mnie w „Świetle, którego nie widać”: Saint-Malo, miasto, którego umocnień nie złamali wikingowie, propaganda nazistowska mówiąca o rychłym zdobyciu Svalbardu i chłopcy o nordyckim wyglądzie. Do tego bardzo osobista dedykacja: „w dzieleniu Radości wielki sens! Aby niemożliwe stawało się Możliwe! Z miłością”. A na końcu Pulitzer w 2015. I jeszcze wyjątkowo dobrze napisane polecenie okładkowe, które kończy zapowiedź, że jeden z bohaterów powieści „rozwiąże także zagadkę z czasów dzieciństwa i przeżyje najważniejsze chwile swojego życia”.

Anthony Doerr pisał tę powieść dziesięć lat. To czuć. Nie poddająca się żadnym potknięciom, płynąca swobodnym nurtem fraza. Jednolita, zwarta. Nigdzie nie ulega emocjom, nigdzie nie daje się zwieść błędnym instynktom. Po prostu płynie z opowieścią. Od punktu do punktu. Gdybym jednak miała to przymierzyć do zainteresowania, do napięcia, które trzyma człowieka przy książce do jej końca, to takie pisanie uderza w inne struny. Jeśli nurt jest równy, nie zmieniają go żadne narracyjne burze, to uwaga zaczyna się inaczej koncentrować na historii. Już nie jej dynamika, ale wewnętrzny układ zaczyna intrygować. Nie to, co rozkłada wydarzeniami opowieść na czynniki pierwsze, ale delikatniejsze wahnięcia w postaciach, ich emocjonalna topografia. Pytanie, czy dźwigając powieść na tak trudnej konstrukcji, Doerr odnosi sukces?

Nagrody i to rangi Pulitzera mają być podpowiedzią, że tak. Ja nie jestem do końca przekonana. Wystudzona narracja pozostawiała mnie w chłodnym oczekiwaniu na piękną opowieść. Doerr niby układa dobrze puzzle. Drapuje obrazy, ale w sztuce opowiadania jest gdzieś pomiędzy dobrym opowiadaczem a mistrzem pokazywania. Gdy nakreśla sytuacje trochę robi to, jak technik układający narzędzia na stole, daje wskazówki niemal jak w instrukcji obsługi. Na prawo to, w lewo od czegoś stoi tamto i w tym stylu. Nie spotkałam się jeszcze z takim pisaniem, co oczywiście umiejscawia Doerra w ciekawym miejscu prób literackich. Rzecz w tym jednak, że nie wybrnął z oczekiwanym rezultatem ani w sztuce obrazowania, ani opowiadania.

Mam też taką konkluzję, że i światem literatury zaczynają rządzić podobne reguły, co show-biznesem, gdzie agenci są w stanie wykreować gwiazdę z każdego. Chciałoby się oczekiwać, że nagrody literackie będą trzymać fason i staną się filarem, na którym da się oprzeć zaufanie czytelnika. Sięgając po coś nagrodzonego liczymy na zaoszczędzenie czasu na nietrafione decyzje. Ale i do branży książkowej docierają psujące ją wpływy. Dodatkowo mam wrażenie, że w świecie anglosaskim poziom oczekiwań wobec literatury się lekko mówiąc degeneruje. Za mało czasami trzeba tam dać z siebie, żeby rozbłysnąć w zachwycie krytyki. Odejście po 38 latach z „New York Timesa” Michiko Kakutani odbieram jako koniec pewnej wielkiej epoki. Jej „nieustraszone i autorytatywne” dziennikarstwo dawało nadzieję literaturze.

Ale co z historią w „Świetle, którego nie widać”, która jeśli nie liczy na akcję, narracyjne twisty, powinna przecież mieć chociaż to coś? Tu też oklasków nie będzie. Mamy małego Wernera Pfenniga, Niemca wychowywanego w domu dziecka i Marie-Laure, Francuzkę, która jako kilkulatka traci wzrok. Równolegle toczą się ich losy a my oczywiście nieustannie się zastanawiamy kiedy i jak ich historie się połączą. Oczekiwanie narasta, bo Doerr zostawia pewne tropy, że takie spotkanie stanie się możliwe. Choćby ten, że Werner zna świetnie francuski. Oboje dorastają. W ich życie wkracza wielka historia, która zostawia wokół nich coraz gęstsze ślady. Na poziomie rozkładu książki na czynniki pierwsze widać jak zmagał się z nią pisarz, który chciał napisać wielką powieść, ale nie zdecydował się w pełni o czym. Anthony Doerr nie jest alchemikiem duszy, to co ludzkie jest mu nieco obce. Pisanie o zmaganiach sumienia nie jest jego mocną stroną, a książka potrzebuje chociaż jednego mocnego atutu, żeby się wybronić. Więc, gdzie go szukać?

Atutem powieści i myślę, że też tym, co wpłynęło na przyznanie jej Pulitzera jest pewien wysiłek, żeby nadać jej intelektualny sznyt. Doerr wplata fakty, informacje, które sprawiają, że to już nie tylko opowieść o losach dwóch anonimowych osób, ale też powieść, z której można się czegoś nauczyć. Czytamy o zasadach mechaniki Heinricha Hertza, słynnych szkołach Heissmeyera, o Narodowo-Politycznym Zakładzie Wychowawczym przygotowującym m.in. kadry Wermachtu, o Berlinie – „stolicy nauki, siedzibie Führera, mieście, gdzie pracowali Einstein, Staudinger, Bayer. Gdzieś na tych ulicach wynaleziono plastik, odkryto promieniowanie rentgenowskie, sformułowano teorię dryfu kontynentów”. Co więcej to powieść antywojenna, dobrze wpisująca się w burzę współczesnych dyskusji, nieustającego zagrożenia terrorystycznego, udająca się w te obszary zadumy nad nią, na które można sobie pozwalać dopiero teraz – kilka pokoleń po jej dramatycznych wydarzeniach. Druga wojna światowa, staje się tutaj metaforą wojny. Czegoś co zmienia nieodwracalnie tkankę świata, relacji ludzkich. Czegoś co dzieli. Czasu, gdy nie ma miejsca na zastanawianie się nad godnością. Ale też czasu na wielkie kariery, szybkie awanse, osobiste i gospodarcze w skali państw.

Wojna jak pokazuje historia w „Świetle, którego nie widać” daje szansę. Skorzysta z niej niejeden z bohaterów tej powieści. Dla niektórych stanie się w ogóle jedyną nadzieją na lepsze życie. Anthony Doerr próbuje usprawiedliwiać Niemców, a takie próby nie przechodzą bez krytyki w krajach tak dotkliwie dotkniętych okupacją jak Polska. Nie przekonuje mnie kreślenie obrazu nędzy w Niemczech lat trzydziestych, jako usprawiedliwienia dla masowego przyzwolenia na działania okupacyjne, usprawiedliwiania marszu na wschód, który tak dobrze robił w kraju, który niedawno jeszcze brodził w okrutnej biedzie. Próby przełożenia mechaniki wojny na jej dodatkowe skutki, w postaci awansu cywilizacyjnego. Jestem absolutną przeciwniczką retoryki w stylu odcinania historii Niemiec od nazizmu i mówienia o Niemcach i nazistach. Wierzę, że Hitler miał przeciwników. Rozdmuchiwanie pojedynczych historii, jakby to one były dźwignią tego co się działo w społeczeństwie niemieckim w czasie wojny, bardzo źle wpływa na jej rozumienie dzisiaj przez pokolenia, które nie mają już nawet żyjących dziadków – świadków wojny. Tego typu powieści są kroplami, które tworzą potem rzeki. Właśnie takimi drobnymi zabiegami wpływa się na zmianę postrzegania historii, w tym przypadku rozkładu sympatii i antypatii wobec ofiar i tyranów. (Porównaj z: „Niemiecka jesień” Stig Dagerman).

Ta powieść wydaje mi się nieuczciwa. W tym sensie, że Doerr dokłada wielu starań, żeby przypodobać się czytelnikowi. Wprowadza elementy bardzo dobrze przyjęte wcześniej przez kino, które sprawiają, że obraz wojny u niego łagodnieje, wyciąga go z szarości. Historia Marie-Laure przypomina nieco historię Amelii, rozgrywa się w wyraźnie odczuwalnym lekko surrealistycznym duchu znanym z filmów Jean-Pierre Jeuneta. Ojciec dziewczynki buduje miniatury dzielnicy, w której oboje mieszkają, żeby nauczyć ją poruszania się po niej. Pokazuje córce jak odmierzając odległości, zapamiętując dźwięki, zapachy odnaleźć drogę nawet w najgorszych okolicznościach. Uroczy portret zakochanego w córce ojca, z nieustającą troską dbającego o jej bezpieczeństwo, roztopi niejedną osobę szukającą wytchnienia od ponurej rzeczywistości. Zakusy konspiracyjne w stylu „Allo Allo” to kolejny rozmiękczający dramaturgię chwyt. Opcja na popkulturę trafia tu na motyw ograny wcześniej przez Paulo Coelho w „Alchemiku”. Spoiwem, które nieco dramatyzuje tę letnią narrację jest drogocenny kamień, którego pośrednim „opiekunem” staje się ojciec Marie-Laure. Intryga zbudowana wokół diamentu nieustannie sprawiała, że myślałam o słynnym skarbie z „Alchemika”. I w tym sensie „Światło, którego nie widać” to właśnie „Alchemik” z wyższej półki.

Egzemplarz, który czytam przeszedł przez wiele rąk. Zmęczony, o mocno naruszonej strukturze, świadczy, że niejedna osoba doczytała go do końca. To zawsze nadzieja na coś wciągającego i dobrego. Czytałam „Światło, którego nie widać” z nadzieją, która nie została jednak zaspokojona.

Recenzja: „Światło, którego nie widać”, Anthony Doerr, Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2015. Przełożył: Tomasz Wyżyński. Tytuł oryginału: All The Light We Cannot See (2014). Redakcja: Mirosław Grabowski. Korekta: Ewa Jastrun, Jolanta Ogonowska. Redaktor prowadzący: Anna Brzezińska. Wydanie I. ISBN 978-83-8015-072-0. Stron: 636