„Mężczyzna imieniem Ove” jest trzecim na liście najlepiej sprzedających się szwedzkich filmów. Jest też pierwszą szwedzką produkcją, która po sukcesie „Jak w niebie” (Så som i himlen, 2004) Kaya Pollaka 12 lat temu, znowu zdobyła nominację do Oscara w kategorii najlepszego filmu zagranicznego. Uwielbiają go krytycy, doceniają festiwale i polecają sobie widzowie. Ale Hannes Holm reżyserem został przez przypadek. W dodatku bardzo długo omijały go najważniejsze nagrody.
Robił film za filmem, a wciąż przegrywał w walce o tytuły. Tak go to wkurzyło, że zaczął bojkotować szwedzką galę filmową The Guldbagge Award. Do świata X muzy trafił przez przypadek. Podczas koncertu wpadł na Birgittę Svensson, która zaproponowała mu rolę w swoim filmie. Tak zadebiutował w 1981 na ekranie. Potem przez rok pracował jako asystent reżysera. Te doświadczenia otworzyły mu drzwi do pracy w telewizji, gdzie przez kilka kolejnych lat prowadził w SVT programy dla młodzieży. Pod koniec lat 80. zadebiutował reżyserując serial telewizyjny. Potem przyszły pierwsze filmy pełnometrażowe.
Zabierając się za kolejny scenariusz, nie sądził, że napisze doskonałą adaptację bestsellerowego debiutu Fredrika Backmana. Zdawał sobie jednak sprawę, że jego film będzie oceniany pod kątem świetnej książki Backmana i bał się losu większości adaptacji filmowych, uznawanych zazwyczaj za gorsze od literackich pierwowzorów. Stwierdził jednak, że opowiada własną wersję powieści i tego trzymał się do końca pracy nad scenariuszem.
Jego zawodowa historia pokazuje, że pracowitość i upór w dążeniu do celu są ostatnim zakrętem na prostej do sukcesu. Dzisiaj nazwisko Holma rozpala hollywoodzkich producentów, którzy kręcą się koło Szweda i kuszą go gorącym Los Angeles. Ale pozycję, którą ugruntował sobie latami czekania, Holm nie zamierza tanio sprzedać. Jak powtarza, w pracy nad filmem, ceni sobie wolność. Od dawna zresztą jest współwłaścicielem firmy producenckiej. I chociaż niewątpliwie duży amerykański hit dałby mu szansę na podejmowanie bardziej ryzykownych decyzji, to jednak zanim zdecyduje o wyjeździe ze Szwecji, dobrze rozważy każdą propozycję pracy. A może obawia się powtórzenia losu Lasse Hallströma, reżysera do wynajęcia, którego wszyscy poznawaliśmy razem z „Dziećmi z Bullerbyn”, zapamiętaliśmy ze świetnego „Co gryzie Gilberta Grape’a”, a ostatnio nie możemy się nadziwić, że robi tyle słabych filmów?
Hannes Holm to charyzmatyczna postać w szwedzkim krajobrazie. Niepoprawny, buńczuczny, wie czego chce, nie boi się igrać z opinią ani krytyki, ani kolegów po fachu, ani widzów. Bojkotował galę The Guldbagge Award, po odebraniu we Wrocławiu nagrody European Film Award stwierdził, że to ten wieczór, gdy jest lepszy od Boba Dylana, bo pojawił się na uroczystości. A zapytany o pierwszą myśl po odczytaniu werdyktu jury we Wrocławiu, opowiedział o uldze, że wreszcie po dwóch i pół godziny siedzenia będzie mógł wstać. Gdy jechał na galę oscarową zabrał ze sobą żonę, czego nie mógł mu wybaczyć grający Ovego Rolf Lassgård i wiele innych osób, publicznie udzielających mu nagany. Ale Holm chciał w ten sposób docenić Malin, która od dawna była nie tylko jego żoną, ale też partnerką w pracy, asystowała mu na planie, to z nią konsultował każdy etap pracy nad scenariuszem. Zawdzięczał jej tyle, że czuł, że to właśnie ona powinna reprezentować ekipę filmową.
Szwedzki film pędzi na fali hollywoodzkiej popularności. W 2013 Malik Bendjelloul odebrał Oscara w kategorii najlepszego dokumentu za „Searching for sugarman”. Poszczęściło się Alicii Vikander, świętującej sukces drugoplanowej roli w „The Danish girl”. Nie udało się wprawdzie Szwedom powtórzyć losu Ingmara Bergmanna z 1984, gdy jego „Fanny i Alexander” wrócił ze statuetką, ale kinowa popularność „Mężczyzny imieniem Ove” i ciepły odbiór widzów dopowiada osobny komentarz, do długiej i pracowitej drogi Holma.
Szwedzi są bardzo pragmatyczni ostatnimi czasy w swojej działalności artystycznej. Widzą się chętnie w literaturze popularnej i kinie komercyjnym. „Mężczyzna imieniem Ove” odżegnuje się od wielkich twórców szwedzkiego filmu, zostawiając daleko w tyle kino Bergmana czy Troella. Rzeczywiście jest autorską wersją pierwowzoru literackiego. To świetny kawał dobrego rzemiosła; film skrojony na sukces oglądalności. Historia Ovego, to historia nieco dziwnego starszego pana, który od zawsze miał własne zdanie i swoje poglądy na wszystko. Holmowi udało się opowiedzieć o nim nie zatracając nic ze szwedzkości swojego bohatera, który jak w folkhemmet przystało stoi na straży zasad, przypomni o nich, zostawiając, gdy przyjdzie na to pora „wściekłą karteczkę” i zdziwaczeje do poziomu wyalienowanego staruszka, który nikogo nie lubi, jest opryskliwy i nieuprzejmy. Zabawne u Ovego jest to, jak bardzo szwedzki i jednocześnie nieszwedzki jest w swojej szwedzkości.
Jego historia to jedna z tysiąca już nam opowiedzianych bajek dla dorosłych o samotniku, który robi wrażenie gbura, lecz gdy go bliżej poznajemy, ukazuje się nam obraz kochającego i wrażliwego człowieka, zamkniętego w sobie nie bez powodu. Niespodziewane zbiegi okoliczności, skazują go na kolejne wyzwania. Gdy je podejmuje historia otwiera się na dalsze niuanse. I tak gbur przeobraża się zyskując w naszych oczach. Hannes Holm pokazuje nam, że ludzie nie są oschli z wyboru. Czasem wystarczy nieco serdeczności, nieco nachalnej może przyjaźni, zwykły gest bezinteresownego zainteresowania, żeby roztopić najbardziej zatwardziałe serca. Lubimy takie filmowe przeobrażenia i nadzieję, jaką zaszczepiają nam filmy pokroju „Mężczyzny imieniem Ove”. Chcemy wierzyć w ludzi, w to, że można na nich liczyć, że są dobrzy i potrafią w nas obudzić czułą, choć może zahibernowaną część nas samych. Widziałam w kinie mężczyzn w różnym wieku, ocierających ukradkiem łzy wzruszenia. Bo okrzyknięty najlepszą szwedzką komedią „Mężczyzna imieniem Ove” wzrusza.
To proste kino przypomina też, że sukces nie polega na pokazywaniu nam coraz bardziej wyrafinowanych dziwactw na ekranie. Przeciwnie, wciąż sukcesem jest opowiedzenie po prostu zwykłej historii, która może się przydarzyć każdemu. A największym sukcesem jest to, że Szwedzi nie udają nikogo innego, zawsze pozostają Szwedami zamieszkującymi zimną Szwecję i przemycającymi nam w tle coś wartościowego ze swojego kraju, mówiąc jednocześnie o najbardziej podstawowych sprawach dotyczących człowieka: o miłości, przyjaźni, wierności, lojalności, śmierci, życiu.
„Mężczyznę imieniem Ove” można zobaczyć w Łodzi w kinie Charlie.
Źródła: Gd.se, Aftonbladet.se, Sydsvenskan.se, SFI.SE, Aftonbladet.se.
Buycoffee.to
Jeśli chcesz docenić moją pracę włożoną w napisanie tego artykułu postaw mi wirtualną kawę.
LH.pl
Kupując usługi u polskiego dostawcy hostingu: https://www.lh.pl, u którego od początku tworzę Szkice Nordyckie na własnej domenie, z moim partnerskim kodem rabatowym: LH-20-57100 otrzymasz obniżony koszt hostingu w pierwszym roku o 20% a ja prowizję od LH.pl tak długo jak będziesz ich klientem / klientką.