Kto by się spodziewał, że frekwencyjną petardą filmową roku okaże się film o książce? Zwłaszcza w kraju, w którym podobno dawno już zapomniano czym jest książka. Oto „Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej” przyciągnęła ponad ćwierć miliona widzów już po pierwszym weekendzie od premiery. Po liczbie osób w łódzkim kinie Charlie podejrzewam, że stawka zostanie podbita o drugie tyle po upływie tego tygodnia. A zatem wszystkim marudom twierdzącym, że nie da się zarobić na książce, niniejszym udowodniono, że da się.
Jeszcze o takim filmie nie pisałam. Można by powiedzieć, że „Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej” to najlepsza imaginacja na pożenienie literatury z kinem. Rzecz opowiada o walce o wydanie książki, inspiracją dla obrazu jest książka Violetty Ozminkowski „Michalina Wisłocka. Sztuka kochania gorszycielki” (Porównaj z: Wisłocka, czyli jak to ze sztuką kochania było – Konrad Szołajski), a same książki co chwilę wyskakują z ekranu: są na półkach w tle, są czytane. W jednej ze scen, gdy Stach i Michalina siedzą w niemieckim instytucie produkującym szczepionki przeciw tyfusowi, Wisłocka czyta Lafcadio Hearna. A książka, o którą toczy się walka okazuje się najbardziej pożądanym dobrem w siermiężnej Polsce okresu PRL. W finale filmu, w scenie na bazarze Różyckiego, ludzie wychodzą z pirackimi kopiami „Sztuki kochania”. Rzecz rzadko spotykana w polskim współczesnym kinie. No bo kto widział ostatnio film, którego bohaterem totalnym była książka?
SZTUKA KOCHANIA KSIĄŻEK
Właściwie niniejszym mogłabym zakończyć pisanie i powiedzieć jedynie „Idźcie i się radujcie”. Bo nie dość, że film dobry, to jeszcze zabawny. W Łodzi, skąd pochodzi Wisłocka, mieliśmy dodatkowe powody do śmiechu, między innymi wówczas, gdy mały Krzyś bronił się przed wyjazdem z Warszawy. Kilka fraz przejdzie, jak nic do historii kina i niebawem będziemy do siebie mówić tekstami ze „Sztuki kochania. Historia Michaliny Wisłockiej” („Serca mają wszyscy, a cipkę tylko połowa społeczeństwa”. „To jest Staszek, twarz mam wyżej”. „Myślisz, że życie z dwoma babami pod jednym dachem to jest kurwa jakiś raj?”, „- Wiesz skąd jesteś? -A co? Jestem z Warszawy. – Z waginy jesteś. I ciebie też w kapuście nie znaleźli”). Borys Szyc, jako szef wydawnictwa, zaliczył niniejszym swoją najlepszą rolę drugoplanową. Piotr Adamczewski wreszcie pokazał „Piotrusia” (ci co byli, wiedzą, co mam na myśli). Tomasz Kot potwierdził, że zagra wszystko, a Danuta Stenka, każdego.
Wielkie brawa dla Jarosława Kamińskiego za perfekcyjny montaż. Już dawno nie oglądałam filmu, w którym nie zabrakło żadnej sceny, a książek w wielu z nich. Co więcej potraktowano masowego widza z szacunkiem dając mu taką liczbę zdjęć, żeby nadać narracji odpowiednie tempo. Ciut bym je podkręciła, ale jest to jedna z dwóch rzeczy, do których bym się odrobinę przyczepiła. Rzecz, której zazwyczaj brakuje nam w rodzimym kinie to metamorfozy, jakie naprawdę na poważnie pokazali z impetem „Bogowie”. Kino uwielbia aktorów, którzy potrafią dla roli poświęcić urodę, dają się postarzeć, oszpecić i sponiewierać na ekranie (patrz case Oscara dla Leonardo DiCaprio w „Zjawie”, dla Roberta De Niro we „Wściekłym byku” czy dla Meryl Streep w „Żelaznej Damie”). Domagam się, więc kolejnej nagrody za charakteryzacje, bo Magdalena Boczarska w roli Michaliny Wisłockiej naprawdę dojrzewa z młodziutkiej osiemnastolatki do pięćdziesięciopięcioletniej pani doktor. A do tego gra tak, że należy ogłosić, że oto mamy naszą polską Meryl Streep.
Mamy też swojego człowieka, który pozwala grać i rozwijać się aktorsko kobietom. Zobaczcie, co z aktorkami na planie „Sztuki kochania. Historia Michaliny Wisłockiej” zrobiła Maria Sadowska (absolwentka łódzkiej szkoły filmowej). Ale w tym miejscu muszę się przyczepić po raz drugi. Zostawiam Was z taką oto refleksją: gdy robi się wielki film o znanym mężczyźnie, to urasta on na ekranie na Boga, jak grany przez Tomasza Kota Religa. Dla kobiet, które żyły w ich cieniu, nie ma praktycznie w ogóle miejsca na ekranie. Podobnie jak nie stawia się pytań o koszty decyzji tych przecież mężów, ojców, jakie ponosiły ich żony i dzieci. Kino zbyt często odcina się od takich refleksji. Gdy jednak przychodzi do portretowania wielkich kobiet, oglądamy ich kariery w cieniu ich osobistych porażek. Robienie filmu biograficznego o kobiecie, w którym tak bardzo grzebie się w życiu prywatnym jest jak nieustanne pytanie sławnych kobiet o to, jak godzą swoje kariery z życiem prywatnym. Paradoks filmu o Michalinie Wisłockiej polega na tym, że scenariusz do niego napisał mężczyzna, a przecież cała walka Wisłockiej o wydanie „Sztuki kochania” skupiała się na pokazaniu seksu z punktu widzenia kobiet, o zastąpieniu mężczyzn, którzy o seksie kobiet albo nie pisali, albo pisali ze swojej perspektywy, pomijając sprawy ważne dla kobiet, ignorując ich problemy, używając niewłaściwego języka. Całe życie Michalina Wisłocka spędziła m.in. walcząc o edukację seksualną, upowszechniając wiedzę o antykoncepcji, uświadamiając kobiety, prowadząc pionierskie badania nad kobiecą seksualnością, jeżdżąc po Polsce z odczytami i praktycznymi zajęciami i walcząc o wydanie książki, która miała pokazać, że w sztuce kochania są dwie strony i obie mają prawo do przyjemności. Po obejrzeniu filmu zapamiętamy głównie trójkąt miłosny w którym Wisłocka żyła, jej romans z żonatym mężczyzną, macierzyństwo, z którego słabo się wywiązywała i figle, jakim oddawała się na łonie natury. Zamiast Boga, dostaliśmy boginię seksu. Szkoda…
PS „Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej” gra łódzkie Kino Charlie, ul. Piotrkowska 203/205. Z „Migawką” – tamtejszym biletem miesięcznym, kupicie bilet w cenie biletu ulgowego, w najlepszej cenie w poniedziałek (12 zł).