„La La Land” może być metaforą śmierci książek. Oto mamy świat, w którym książka jest jedynie częścią bałaganu, chaosu, w którym utknął Sebastian – muzyk jazzowy, idealista, który chce ratować jazz przed naturalną śmiercią, w tej roli Ryan Gosling, chyba obsadzony tutaj na fali popularności. Jedyna scena, w której udało mi się wytropić książki, to ta, gdy kamera najeżdża w jego mieszkaniu na pianino. Na półce obok walają się jakieś rupiecie, kilka z nich wygląda na książki. Nie znamy ich tytułów, są skąpym dodatkiem do wrażenia bezsensu, w jakim utknął mężczyzna. Można odnieść wrażenie, że jest tak samo nie na miejscu, jak tych kilka niechlujnie rzuconych tytułów.
I jak na świat bez książek przystało, najważniejszą stroną filmu jest obraz, tu wycyzelowany do maksimum. Wszystko notabene za sprawą operatora Szweda Linusa Sandgrena. Oto każde ujęcie ma swoje natężenie, barwę światła, fantastyczne światłocienie i grę kolorów. Jakby świat obudził się z palety kolorów, wyskoczył i wyczarował głębie, jaskrawości, przecięcia barw i kombinację światła, jakiego naprawdę nigdy nie zobaczyliście jeszcze w kinie. Problem w tym, że po kilku błyskotliwych ujęciach przychodzi wrażenie przesytu. Każde kolejne jest identycznie doskonałe. Tam, gdzie trzeba lśni. Tam, gdzie to niezbędne rozpływa się w poruszającym kontraście. Patrzymy, chłoniemy kolejne zdjęcia i czekamy aż z tych obrazów wyłoni się jakaś głębia. Której dotkliwie brak.
Lubię musicale, zwłaszcza klasyki z Fredem Astaire’m i Ginger Rogers. Świetne były filmy z Judy Garland czy z Gene’em Kellym. Nie pamiętam nawet, ile razy obejrzałam „Deszczową piosenkę”. Z nowszych produkcji uwielbiam „Wszyscy mówią: kocham cię” Woody Allena i „Mamma Mia!” z fantastyczną jak zawsze Meryl Streep w głównej roli. Ważne dla mnie było „Metro” Janusza Józefowicza. Muzyką z tego spektaklu po prostu się żyło. Na adaptację „Grease” w reżyserii Torbjörna Svahna pojechałam specjalnie jesienią 2000 do Globen w Sztokholmie. I chociaż to nie jest mój ulubiony gatunek, to naprawdę potrafię docenić dobre musicalowe produkcje. Ale w „La La Land” mam jedynie świetną stronę wizualną. Moim zdaniem nie zadbano tutaj o resztę.
Chociaż udana jest piosenka z otwierającej film sceny, „Another Day of Sun” (YouTube) skomponowana przez Justina Hurwitza i napisana przez duet: Benj Pasek i Justin Paul. Ale nie ma siły kultowego tekstu, którym rozmawia się ze sobą. To, co do tej pory odbierałam za siłę gatunku, czyli lekkość, z jaką przedstawia coś ważnego, tutaj jednak wypaczono. Jest jedynie ładnie. Tak bardzo Damien Chazelle skupił się na stronie wizualnej, że zapomniał, że w musicalu ważna jest historia opowiedziana dobrze przygotowaną choreografią z niosącymi ją tekstami piosenek. Tutaj choreografie są ubogie. W scenach z Ryanem Goslingiem i Emmą Stone pod tym względem niewiele się dzieje. Jakby uznano, że sama obecność gwiazd zrekompensuje brak pięknych partii tanecznych. I z tego samego powodu nie sądzę, żeby film uratowały piosenki śpiewane przez ten duet, nawet „City of Stars” (YouTube) brakuje siły, którą znamy z klasyków. A może nikt już nie potrafi wyczarować takiej tajemnicy jak Gene Kelly w „Deszczowej piosence”?
Siłą wszystkich wymienionych przeze mnie musicali była też story. I niech mi ktoś powie, że ta w „La La Land” jest ciekawa? W skrócie mamy parę. On – niezrealizowany muzy jazzowy, traci pracę, za pracą i nigdzie nie może zagrzać miejsca. Ciągnie go w stronę free jazzu, a to nie czasy na takie eksperymenty. Tłuczenie kolęd do kotleta to uwłaczające, ale na ten moment jedyne jego zajęcie. Mia, w tej roli Emma Stone, też szuka szczęścia w życiu i powiela standard kelnerki, która biegając od castingu do castingu, czeka na wymarzoną rolę. Ich drogi się przecinają, jak w klasycznej komedii romantycznej. Czy się spotkają? Czy przypadną sobie do gustu? Czy zrealizują marzenia? A może ulegną pokusie i pójdą za dużymi pieniędzmi zapominając o sobie i wartościach, które wyznają? Streszczenie tego filmu i trailer obiecują więcej niż rzeczywistość, z którą trzeba się zmierzyć podczas 126 minut seansu kinowego.
W filmie w dwóch scenach pojawi się biblioteka. Raz, gdy Mia opowiada o swoim dzieciństwie i bibliotece, która znajdowała się naprzeciwko jej rodzinnego domu, gdzie chodziła … oglądać klasykę kina. Ta sama biblioteka odegra jeszcze bardzo ważną rolę w życiu obojga. Jaką? – nie zdradzę. Ale wygląda na to, że i świat i film bez książek jest tak samo pusty.
PS 1 „La La Land” spotkał się z ogromnym uznaniem krytyki; otrzymał 14 nominacji do Oscara, zdobył 7 Złotych Globów, a wymienienie wszystkich pozostałych wyróżnień zajęłoby drugie tyle tekstu.
PS 2 „La La Land” gra łódzkie Kino Charlie, ul. Piotrkowska 203/205. Z „Migawką” – tamtejszym biletem miesięcznym, kupicie bilet w cenie biletu ulgowego.