Kategorie
Non-nordic

Empik – czekając na upadek molocha

Esaias Tegnér w 1832 napisał, że „recenzje są tym dla literatury, czym komary dla lata”. Potrzebne w przyrodzie, co nie znaczy, że zawsze mile odbierane. Podobnie jest z debatami o rynku książki. Gdy ten staje się oazą patologii, publicystyczna dyskusja punktuje jej źródła, szuka rozwiązań i wskazuje poszkodowanych systemu. Że pomiędzy pisarzami, a krytykami może panować frywolna symbioza przekładająca się na nierzetelne recenzje, już wiemy. Że zamiast wnikliwej analizy możemy dostać czułe słówka, to znamy. Rozmawiając o Empiku – największym rozgrywającym polskiego rynku książki zobaczyliśmy jak dyskusja polaryzuje się na: załamujących ręce nad jego możliwym upadkiem i zacierających ręce, odliczających dni do bankructwa molocha.

Krytyka literacka i dyskusja publiczna ma wiele wspólnego. W 2010 roku portal Dwutygodnik.com świętował pierwsze urodziny i z tej okazji zorganizował debatę, podczas której padło pytanie: czy każdy może być krytykiem? Tadeusz Sobolewski przypomniał wówczas, że w myśl klasycznej krytyki filmowej, która wykształciła się we Francji pod wpływem André Bazina, każdy uczestnik dyskusji o filmie staje się krytykiem. Zwrócił też uwagę, że inaczej jest dzisiaj, kiedy to przez krytykę rozumie się często „selekcję, ustalanie hierarchii, dekretowanie ocen – władzę”, podkreślając, że tę władzę przejmują często autorytety potrafiące zniszczyć nawet bardzo interesujące dzieło. Anda Rottenberg dodała wówczas, że „krytyk to ten co wybiera, krytyk, który nie wybiera, nie jest krytykiem. A jak już wybrał to musi obronić swój wybór”.

Nie mam jednak wrażenia, że w krytyce literackiej dochodzi do jakiegoś cudownego wyboru. Tak, jak nie mam wrażenia, że na rynku książki wszyscy jego gracze mogą mówić o możliwości wyboru. I chociaż rynek rozrasta się w olbrzymim tempie, a oficyn wydawniczych przybywa, to nie przekłada się to na większą konkurencyjność. Dlaczego?

Po pierwsze nieustannie czytamy recenzje kilku tych samych, omawianych przez wszystkie redakcje książek. Te same tytuły powtarzają się w audycjach radiowych. Ostatecznie z tego samego wora nominuje się książki do najważniejszych polskich nagród. A potem według tego samego klucza kompletuje się gości festiwali literackich, debat, paneli dyskusyjnych. A w największej sieci księgarń wybieramy z ograniczonej przez dystrybutora oferty książkowej, z której tytuły znikają po trzech miesiącach. A zatem wróćmy do pytania, czy każdy może być krytykiem. Jeśli krytyk, żeby zasłużyć na miano krytyka ma wybierać, to kim jest ktoś, kto pisze o książkach, o których piszą wszyscy? Krytykiem czy papugą?

W Szwecji od grudnia trwa nieustanna debata o jakości krytyki literackiej. Zaczęło się od wystąpienia członka Akademii Szwedzkiej, pisarza i jednocześnie literaturoznawcy Kjella Espmarka, który powiedział, że już dawno Szwecja nie przeżywała tak głębokiego kryzysu krytyki literackiej. Gdyby zebrać i podsumować wszystkie głosy tej dyskusji, to wybrzmiewa z nich jednoznacznie: literatura w Szwecji niedługo zostanie zepchnięta do rezerwatu w postaci kilku specjalnie dedykowanych stron w wydaniach weekendowych gazet, godzinnego programu o książkach w telewizji publicznej, kilkuzdaniowych omówień książek, a recenzje nie będą służyć krytyce, tylko działom PR. Szwecję czeka, zatem to, w czym od lat tkwi literatura w Polsce.

Zastanawiano się, co jest źródłem postępującego upadku szwedzkiej krytyki. I jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to zazwyczaj są to pieniądze. Największej firmie wydawniczej Bonnier zarzucano w dyskusji, że wchodząca w jej skład gazeta Göteborgs-Tidningen, kreuje „klikokrację”. Części gazet dostało się za to, że strony o kulturze zamieniają się w strony o rozrywce. Rozmówcy podzielili się na tych, którzy uważają, że przejawem schodzenia na psy krytyki literackiej jest wprowadzanie w miejsce dogłębnych omówień krytycznoliterackich – top list i wszelkiego rodzaju wyliczanek typu dziesięć książek o kotach, dwadzieścia książek o morzu. Inni przypominali, że szaleństwo katalogowania jest częścią historii literatury, o czym pięknie pisał kiedyś Umberto Eco. Nie tylko u Bonniera dostrzega się złe praktyki, tnie się pieniądze na redakcje kulturalne w całej Szwecji. A recenzenci najboleśniej odczuli cięcia, zamieniając się z uprzywilejowanych przez lata redaktorów, w gorzej opłacanych freelancerów. Olof Lagencrantz niegdysiejszy szef działu kultury dziennika „Dagens Nyheter” uważał, że krytyk powinien mieć co najmniej dwa tygodnie na przygotowanie recenzji. Dzisiaj, gdy coraz mniej książek trafia na łamy gazet, teksty skraca się do kilkuzdaniowych omówień, coraz mniej ludzi ma coraz mniej do pisania. Ale za coraz gorszą jakość krytyki literackiej nie odpowiadają recenzenci, a warunki ich pracy.

Szwedzi zaproponowali, że skoro chęć zysku prywatnych właścicieli mediów tak negatywnie wpływa na jakość warunków do uprawiania rzetelnej krytyki, to może czas stworzyć finansowany przez państwo, niezależny od rynku portal, który zamiast upowszechniać informacje będzie zwracać uwagę na wartościowe zjawiska literackie. I tu widzę przewagę Polski, która ma finansowany ze środków publicznych i Dwutygodnik.com, i portal Instytutu Książki – ogólnopolskie media, które w przeciwieństwie do prywatnych nie klęczą przed dużymi wydawcami na kolanach. Ma też Związek Małych Oficyn Wydawniczych z Ambicjami (ZMOWA). Na koniec musi znaleźć odwagę, żeby powiedzieć wprost, co, a właściwie kto jest powodem kryzysu polskiego rynku książki.

Od lat grzmi się w Polsce o upadku czytelnictwa. Nieustannie epatuje się nas zatrważającymi statystykami. Z ostatniego raportu o stanie czytelnictwa w Polsce wynika, że w 16% polskich domów nie ma żadnej książki. 58% Polaków w 2014 roku nie przeczytało ani jednej książki.  Dlaczego?

Szwedzi kryzysu krytyki literackiej szukają u źródła, na początku łańcucha decyzyjnego, więc największe gromy padają u nich pod adresem właścicieli mediów. Problem w tym, że są nimi inni Szwedzi, którzy swój kapitał budują też na zaufaniu społecznym. Ich działalność wydawnicza to wielopokoleniowa praca zaplanowana na przyszłość. Tworząc swoje media mają świadomość wpływu i władzy, a przekonanie, że Szwecja jest wartością najwyższą kieruje ich decyzjami finansowymi. To się przekłada na szwedzki rynek książki, na którym dominują autorzy szwedzcy, każda szanująca się gazeta posiada dział kultury, który za punkt honoru przyjmuje poinformowanie o większości premier książkowych. Trzeba, więc pamiętać, że gdy Szwedzi narzekają na warunki do uprawiania krytyki, to nie mówią z punktu widzenia skansenu, w jaki zamieniło się polskie poletko krytycznoliterackie, okopane w kilku trzymających się resztką nadzieli czasopismach. O ile największymi graczami szwedzkiego rynku książki są szwedzkie firmy, które budują swoje imperia tematycznie rozszerzając portfolio o tytuły prasowe, radio, telewizję, media elektroniczne, o tyle największym rozgrywającym na polskim rynku książki jest Grupa Empik Media & Fashion znajdująca się w rękach: funduszy inwestycyjnych, funduszu emerytalnego i niezidentyfikowanych drobnych akcjonariuszy. Dla przykładu jeden z większych udziałowców – Penta Investment Limited to firma założona w latach 90. jeszcze w Czechosłowacji przez grupę kolegów. W historii jej ewolucji dostrzegam wyłącznie zyskowne decyzje finansowe. Firma przejmuje na rynku to, co się opłaca, inwestuje tam, gdzie będzie miała największy zwrot. Raz to będą nieruchomości, raz apteki, innym razem mrożonki, a jeszcze innym książki, kubki i garnki. Nie jest partnerem ani rynku książki, ani rynku pracy o czym przekonał się jej były pracownik opisujący mrożącą krew w żyłach politykę firmy.

Epoka wielkich właścicieli firm z duszą społecznika, bezinteresownie wspierających rynek książki właśnie się skończyła. Działania społecznie odpowiedzialne firm przeszyte są na wskroś hipokryzją. Oto największe koncerny paliwowe finansują projekty ekologiczne. Globalne dyskonty spożywcze dożywianie ubogich dzieci. A największe grupy wydawnicze finansują debiuty. Firmy paliwowe udają, że są ekologiczne. Dyskonty, że ich żywność jest dobra. A wydawcy, że kreują nowe zjawiska na rynku książki. W rzeczywistości koncerny paliwowe zatruwają środowisko, dyskonty handlują wysokoprzetworzoną niezdrową żywnością a wydawcy handlują szmirą.

W lutym Małgorzata Kalicińska, Janusz L. Wiśniewski, Krystyna Kofta i Katarzyna Bonda ubolewali, że upadek Empiku załamie rynek książki. Mnie załamały ich wypowiedzi. I myślę, że największy strzał w stopę zaliczyła Bonda, od której nie odklei się na długo etykietka tej, która będzie płakać za Empikiem. Od ludzi zajmujących się literaturą oczekiwałabym głębszej refleksji i patrzenia na rynek książki nie tylko przez pryzmat słupków i powierzchni sprzedażowych, a długofalowo. O tym, że Empik niszczy polski rynek książki wiedzą wszyscy, a jednak wciąż tylko nieliczni mają odwagę o tym mówić. O tym jak Empik zarabia na niesprzedawaniu książek opowiedziała portalowi Spisekpisarzy.pl Zuzanna Łazarewicz ze studia wydawniczego DodoEditor. Żeby w ogóle zobaczyć swoje książki w Empiku musiała najpierw wiele miesięcy starać się o podpisanie umowy z pośrednikiem – dystrybutorem dostarczającym książki do Empiku, dodajmy umowę, w której pośrednik i księgarnia otrzymują książki po cenie o 55% niższej od ceny netto, mają pół roku na zapłatę faktury i prawo zwrotu niesprzedanego towaru. „Zagranie bezczelne, żeby nie powiedzieć – bandyckie”, podsumuje współpracę Zuzanna Łazarewicz, opisując też akcje promocyjne, które polegały na wystawieniu książki na półce i stoliku, pokazaniu w sklepowej gazetce za 3000 zł i rabat na książce do 60%, na czym zarabia Empik i dystrybutor, bo wydawcy nie zwracają się koszty takiej promocji. O dziwo, sieć, która ma 200 księgarń, sprzedała tyle książek DodoEditor, ile wydawca przez swoją własną księgarnię internetową.

Kiedyś, gdy wymieniałam nazwę danego wydawnictwa, była ona dla mnie glejtem jakości. Dzisiaj z dużą ostrożnością przyglądam się ofercie wydawniczej, bo coraz częściej wydawcy uciekają w ślepą uliczkę: inwestują czas i pieniądze w promocję pewniaków – bestsellerów – na ogół książek niskiej wartości. Tłumaczą się, że dzięki temu zarabiają na ambitniejsze tytuły. Nie wierzę im, bo skoro niszowe oficyny (Nisza, Korporacja Ha!art, Dodo Editor) potrafią wydawać wyłącznie dobrą literaturę, to znaczy, że można być wydawcą ambitnych treści bez takich tanich chwytów. Gdyby było tak jak mówią duzi wydawcy, faktycznie rzucaliby na rynek literaturę masową, po to, żeby potem realizować swoje ambitne plany wydawnicze. Ja nie widzę jednak, żeby zyski ze sprzedaży bestsellerów przekładały się na wzrost nakładów i inwestycji w literaturę ambitną. Siły działów promocji koncentrują się na lansowaniu pewniaków sprzedażowych. Nie inaczej jest w sieci księgarni Empik, która wymienia towar co trzy miesiące, wpychając nam książkopodobne wyroby, likwidując działy z książkami, które słabiej się sprzedają. W konsekwencji wchodząc do salonu Empik można pozostać w przeświadczeniu, że literatura to głównie poradniki, książki kucharskie i zwierzenia celebrytów.

Empik jest w rękach zagranicznych firm, których głównym celem jest zwiększanie zysków. Książka, która staje się towarem, a przestaje być dobrem kultury zamienia się w wyrób książkopodobny. Właściciele Empiku nie kupili akcji grupy, żeby krzewić w Polsce kulturę. Pokładanie nadziei, że po jakiejś hipotetycznej naprawie firmy będzie lepiej, jest czystą naiwnością. Osobiście czekam na upadek molocha, i czekam aż na zgliszczach po nim powstanie normalny rynek książki, gdzie i książkę, i czytelnika traktuje się z szacunkiem.

Źródła szwedzkie, z których korzystałam: DN.Kultur, SvD Kultur, DN.Kultur SvD Kultur, DN.Kultur, Aftonbladet, DN.Kultur, Aftonbladet.