Z Janem Bińczyckim, członkiem zespołu Korporacja Ha!art, doktorantem na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, bibliotekarzem spotkałam się w Oddziale Informacji Regionalnej Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Krakowie. Do rozmowy sprowokowały nas dwa teksty, które ukazały się w listopadowym numerze miesięcznika „ZNAK”: „Pod pozorem” Andrzeja Muszyńskiego i „Za Bożym Stokiem” Wioletty Grzegorzewskiej. Oba teksty powstały w nawiązaniu i jako odpowiedź na słynny esej Wiesława Myśliwskiego „Kres kultury chłopskiej” (2004).
Na zdjęciu Jan Bińczycki, Oddział Informacji Regionalnej Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Krakowie
Anna Dutka: Jak się czytało teksty Andrzeja Muszyńskiego i Wioletty Grzegorzewskiej?
Jan Bińczycki: Z przyjemnością. W zeszłym roku zrobiliśmy „numer ludowy” „Ha!artu”, gdzie jako jeden z redaktorów razem z Adamem Ladzińskim zachęcałem wszystkich autorów, do jak najbardziej radykalnych wypowiedzi. Kiedy okazało się, że artykuły napisało dwóch centrowców, dwóch chadeków, Krzysztof Wołodźko, który jest chrześcijańskim komunitarystą, to żartowaliśmy, że numer nam się udał, ale wyszedł nam „ZNAK”. Okazało się, że „ZNAK” najpierw wydał numer, gdzie tematem było wesele a teraz się pojawił ten, który bada polską tożsamość pod kątem religijnym, ale przecież nie tylko. Cieszę się, że dwa tak różne środowiska, dochodzą do podobnych wniosków. To, że nie jesteśmy odosobnieni świadczy, że mogą nastąpić pozytywne zmiany w patrzeniu na literaturę.
Anna Dutka: Do rozmowy sprowokowały nas teksty Andrzeja Muszyńskiego i Wioletty Grzegorzewskiej, które powstały w nawiązaniu i jako odpowiedź na esej „Kres kultury chłopskiej” Wiesława Myśliwskiego. Czy możemy obwieścić oficjalnie śmierć kultury chłopskiej?
Jan Bińczycki: Znajomy cracovianista kiedyś wygłosił taką opinię, że folklor kończy się tam, gdzie zaczyna być modny, gdzie zaczyna się go reanimować, podtrzymywać. Kiedy na przykład gwarowe frazeologizmy trafiają na koszulki, stają się przedmiotem zainteresowania designerów, etnografów, popularyzatorów kultury. Gdybyśmy musieli mówić o śmierci kultury chłopskiej, to jej źródeł nie należałoby szukać w tych najnowszych czasach, tylko mimo wszystko w modernizacji powojennej, kiedy wprawdzie nie wprowadzono kolektywnego rolnictwa, ale to wtedy tak naprawdę na wieś wkroczyła nowoczesność. Dopiero za Gierka przeszliśmy od gospodarki chłopskiej do chłopskoprzemysłowej. Po drugie pejzaż wsi się zmienił, chociażby architektonicznie przez te wszystkie domy typu kostka, które mogą nam się nie podobać, bo kiedy pojedziemy na Białoruś i widzimy tam malownicze, drewniane chatki, zachwycamy się tym, że pejzaż przetrwał, ale jest to z moralnego punktu widzenia dosyć okropne i rasistowskie, bo w kostce żyje się wygodniej i przyzwoiciej niż w malowniczej chatynce z klepiskiem. Jeśli możemy mówić o śmierci kultury chłopskiej to ostatnie ćwierćwiecze byłoby tylko jej „dobiciem”. Ale to szersza, nie tylko ekonomiczna sprawa. Przynależymy do pewnych wspólnot wyobrażonych. Ta nasza polska tożsamość właściwie jest jeszcze konstruowana w oparciu o całkowicie przekłamane historycznie przesłanki. W edukacji szkolnej, w głównym nurcie kultury, w popkulturze pełno jest ziemiaństwa, rycerstwa, szlachty, kiedy proporcje społeczne wyglądały tak, że przecież zupełnie nie należymy do tej szlachty. Jako naród mamy chłopskie korzenie. Wydaje mi się, że konstrukcja oparta na micie szlacheckim, na romantyzmie, po wielokroć zakłamana, służy temu, żeby młodzi, bezrobotni mogli się poczuć lepiej. Nie wyklętym ludem ziemi, tylko potomkami husarii, którzy podczas zadymy 11 listopada mają tak piękny i wzniosły cel wyrywając drzewka, szamocząc się z policją i atakując innych.
Anna Dutka: To, że wszyscy mamy chłopskie korzenie dla niektórych jest wstydliwą prawdą. Rzadkością jest opowiadanie w szczycący się sposób o wiejskim pochodzeniem. Zauważyłam, że ludzie w zależności od tego, z kim rozmawiają, używają odmiennej retoryki opowiadając o swoich korzeniach. Ten sam człowiek raz powie, że ma dom na przedmieściach, innym razem, w innych okolicznościach, że ma gospodarstwo pod Krakowem.
Jan Bińczycki: Ten wstyd nam zafundowało ostatnie ćwierćwiecze, kiedy modernizacja społeczna odbywała się na niesłychanie ostrych i niesprawiedliwych zasadach. Ci, którzy nie maszerowali w odpowiednim tempie, zostawali gdzieś na marginesie. Po zmianach ustrojowych okazało się, że przez lata był odpływ pieniędzy ze wsi i inwestycji; przestano zakładać świetlice, inwestować w domy kultury. Teraz to się trochę zmieniło dzięki funduszom europejskim. W sferze kultury popularnej przez ćwierćwiecze tę wieś obrzydzano, jak się dało. Taką rolę pełnił chociażby niesławny „Kabarecik” Olgi Lipińskiej, w którym od pewnego momentu zawsze pojawiał się serial wewnątrz programu, który rozgrywał się we wsi a jej mieszkańcy byli odrażający, głupi, komentowali bieżące wydarzenia z lękiem i wstrętem. I to było takie ośmieszanie już nie na modłę sołtysa Kierdziołka, który miał swoją mądrość, czy Genowefy Pigwy, tylko w sposób mocno wykluczający. Cała masa takich rzeczy powstawała. Obśmiewano to, co było nienowoczesne, stare, czyli nieeuropejskie, nieświatowe. Zachłysnęliśmy się modernizacją a okazuje się, że pozbyliśmy się tak naprawdę, wielu osiągnięć cywilizacyjnych, przede wszystkim takich, które fastrygowały naszą wspólnotę.
Anna Dutka: Zanikanie wspólnoty wybrzmiewa mocno u Andrzeja Muszyńskiego. Pisze, że byliśmy świadkami ostatecznego kresu kultury chłopskiej, która istniała, dopóki żywa była więź z ziemią, ze wspólnotą. I dodaje, że jej członkowie znikali razem z ławkami przed domem, co symbolizuje właśnie celebrowanie bycia razem.
Jan Bińczycki: Jeśli chodzi o ławki przed domem, to bym się cofnął do takiego zbioru michałków zebranych przez Zbigniewa Isaaka – Takie sobie dziwności, czyli pouczające ciekawostki prasowe z roku 1974., gdzie zawarto anegdoty o protestach społeczności wiejskich, zwłaszcza kobiet, które buntowały się przeciw klubokawiarniom, którymi zastępowano karczmy, gdzie przekonywano ludność do kulturalnego picia kawy i zajęć kulturalno-oświatowych. To miało być remedium na pijaństwo. Obywatele przychodzili tam, zamawiali kawy, ale według starej metody, czyli każdy każdemu stawiał kolejkę; wypijali pół tuzina kaw, potem szli w pole i dostawali zawału. Albo nie dawali żonom spokoju po nocach. Więc klubokawiarnie zmieniały ten pejzaż. Mam wrażenie, że Muszyński nie ma racji pisząc o tych ławkach, bo to jest już archaiczne. Już w międzywojniu mieliśmy ruch ludowy. To co dzisiaj oglądamy w wykonaniu PSL to nie jest ruch ludowy. I to nie są sojusznicy wsi, tylko swoich wujków, pociotków. Marian Pilot powiedział o tym w jednym z wywiadów, że właśnie przez taki sposób organizacji społecznej tej partii wywodzi się z tradycji chłopskiej, polegającej na wysyłaniu jednego syna na księdza, innego na studia i zostawianie trzeciego na gospodarce, dzięki czemu mamy gdzieś wyżej „swojego”, który będzie nam pomagał. Po to go kształcimy, żeby nam pomagał. W międzywojniu istniał wielki ruch kulturalny, samokształceniowy, polityczny, o czym zapominamy a to sami chłopi przed wojną wprowadzali nowoczesność, organizowali życie kulturalne, edukację. Nie możemy patrzeć na mieszkańców wsi, jak na słabszych, którymi trzeba się opiekować.
Anna Dutka: To jak patrzeć na wieś? Jak pisać o wsi, żeby jej nie deprecjonować?
Jan Bińczycki: Bez inteligenckiego nadęcia, że się pochylamy nad czyimiś problemami. Tak by nie zachowywać jak etnografowie – amatorzy. Pułapką, której należy unikać jest cepelizacja. Są różne sposoby opowiadania o polskiej wsi; jeden to taki, jaki znamy z filmu „Arizona”, czyli pokazywanie biedy, nędzy i upadku. Pozornie uprawnione, a jednak nieuczciwe. Drugi to np. reportaż, na jaki można trafić w „Polityce”, czy w „Dużym Formacie”. I tam są teksty zbudowane wedle sztancy: dziennikarz z Warszawy zostaje wysłany w teren i pojawiają się klasyczne figury w opowieści: poczciwy sołtys, który częstuje śliwowicą, lokalna piękność, która kończy albo z nieślubnym dzieckiem, albo w jakiś tragiczny sposób i koniecznie opowieść o unijnych pieniądzach, za które coś we wsi zrobiono. Mam wrażenie, że główny nurt kultury i język publicystyki, w ogóle nie odpowiada problemom i temu, co się dzieje w życiu społecznym.
Na zdjęciu Jan Bińczycki, Oddział Informacji Regionalnej Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Krakowie
Anna Dutka: Odcinamy się od korzeni, których nie znamy a o wsi głównie opowiadają nie ich mieszkańcy, tylko zewnętrzni obserwatorzy. Andrzej Muszyński napisze, że współczesna literatura jest najbardziej mroczna w swoich dziejach, bo wzięła rozbrat z przestrzenią, z której wyrosła i która do tamtej pory była jej nieodłącznym elementem.
Jan Bińczycki: Jeśli chodzi o przestrzeń i rozbrat, to żyjemy w takich czasach, kiedy sami sobie budujemy tożsamość. Moim zdaniem to byłaby wielka szansa, gdybyśmy odzyskali tożsamość. PRL był zbudowany na micie piastowskim, którym można było uzasadniać ekspansję na tzw. ziemie odzyskane i wiele innych rozwiązań politycznych. Co jest jego odpowiednikiem w III RP? Nie wiem, może żołnierze wyklęci, którzy zajmowali się łupieniem wsi i pewnie równie często co walką z KBW, UB, milicją, zajmowali się prześladowaniem chłopów, którzy nie chcieli oddać koni. Wydaje się, że jesteśmy teraz bardziej poprawni politycznie, ale popatrzmy na to, jak się opowiada o wsi. Z jednej strony mamy „Z daleka widok jest piękny” (2011), bardzo bolesny film Wilhelma Sasnala i Anny Sasnal, czy kino Smarzowskiego, z drugiej to, co oferuje popkultura, choćby występ na Eurowizji rapera Donatana z piosenką „My Słowianie”- nowa wersja zespołu Mazowsze z elementami soft-porno; program „Rolnik szuka żony”, który też jest wizją sentymentalno-reporterską. Strasznie mi się podoba sposób, w jaki opisuje prowincję Michał Olszewski, który niestety ostatnio zamilkł jako prozaik i publicysta. Mamy do dyspozycji także książki Zbigniewa Masternaka piszącego o księstwie. On pokazuje, w jaki sposób mieszkańcy wsi sami siebie wtórnie stygmatyzują, bo tam jest opowieść ojca, który wmawia synowi wysokie pochodzenie. To wszystko jest rzeczywiście literatura rozbratu, pęknięcia etc. Jednocześnie okazuje się, że to co wydawało się już nieatrakcyjne, po stokroć przemielone może być żywe i po dekadach, czy raczej stuleciach wybuchać z nową, rewolucyjną siłą. Mamy taką literaturę, chociażby teksty zespołu R.U.T.A. Oni dotarli do starych tekstów, które zadziwiły nawet współpracujących z nimi etnografów. Zwykliśmy traktować pieśni ludowe jak coś infantylnego, w najlepszym razie uroczo głuptaśnego. Dzieli się je na religijne, opiewające walory przyrody, miłosne albo okolicznościowe. Natomiast tam jest cała masa krytyki społecznej, złości i pojawiają się wątki, które były skrupulatnie zatajane. Niestety, członkowie R.U.T.Y. uwspółcześnili niektóre z tych tekstów dopisując czy podkreślając np. pedofilię księży. Nie jestem etnografem, ale trudno mi uchwycić wątek pedofilii księży np. w Polsce w XVIII w., kiedy się wcześnie wychodziło za mąż, wcześnie szło się do pracy. Mimo to te teksty w nowej oprawie wykonały niesamowitą robotę, bo pokazały ile tracimy nie interesując się własnymi korzeniami.
Anna Dutka: Czy możemy powiedzieć o boomie zainteresowania wsią przez współczesną literaturę?
Jan Bińczycki: Nastąpił pewien powrót, bo mamy „Guguły” Wioletty Grzegorzewskiej. Swoją rolę spełniają też książki Zbigniewa Masternaka, który sam się tytułuje pisarzem chłopskim; może pisać o biedzie, zacofaniu bez zwracania uwagi na poprawność polityczną. Pojawia się opis przestrzeni wiejskiej np. swoistej dla polskiego pejzażu, niezaplanowanej strefy podmiejskiej, niezurbanizowanych okolic ni to wiejskich ni miejskich u Andrzeja Szpindlera, u Ziemowita Szczerka. Nie da się ukryć, że to jest opis zewnętrzny, skoncentrowany na estetyce. Szpindler pisze z punktu widzenia krytyka architektury, Szczerek estety, odsłaniając przewrotną fascynację prowincją. Nawet pojawiają się zarzuty, że generalizuje a jego punkt widzenia na modernizację jest skrajnie centrowy, ale trudno mu odmówić celności. W tekstach Muszyńskiego i Grzegorzewskiej też moją uwagę zwróciła próba wzięcia w nawias tego problemu, odsunięcia się. Tam nikt nie napisał niczego, czego bym się nie spodziewał.
Anna Dutka: A czego się Pan spodziewał?
Jan Bińczycki: Mocnej, bardziej politycznej deklaracji: tak wywodzę się ze wsi i odnosząc się do moich korzeni, do rzeczywistości, którą znam z autopsji, pracuję dla jakiejś sprawy. To by mnie najpełniej usatysfakcjonowało.
Anna Dutka: A samo pisanie takiej literatury, nie jest pisaniem w sprawie?
Jan Bińczycki: U Wioletty Grzegorzewskiej jest pośrednia opowieść dziadka, co z jednej strony jest zrozumiałe, bo to jest ten, który był świadkiem wszystkich zmian, uczestnikiem historii. A u Andrzeja Muszyńskiego pojawia się wzięcie w nawias, cudzysłów, próba zbadania tego bardziej laboratoryjnie poprzez przykład Indii, gdzie wyjechał tak, jak pewnie jeżdżą mieszczanie, czy jak miejscy inteligenci wyjeżdżają na wieś i szukają trochę dziwności. Te teksty są uczciwe i mi się podobają, natomiast liczyłem na więcej. Zresztą takie obserwacje można odnaleźć chociażby u Edwarda Redlińskiego w „Konopielce”, w „Awansie” itd. Swoją drogą – tam zagładę „starego świata” przynosi elektryczność, szkoła etc. W tekstach ze „Znaku”, o których rozmawiamy, zmiany wyglądają bardziej ponuro. To znamienne.
Anna Dutka: Muszyński przyznaje, że pisarze wykorzystują świadomie tę wiejską egzotykę i robią z niej element przetargowy w walce o uwagę mieszczucha. Skoro mieszczuch kupuje folklor, to się go dla niego pisze.
Jan Bińczycki: Bycie mieszczuchem to w Polsce raczej pewien fantazmat. Sam czuję się mieszczuchem i pewnie nim jestem. Ale, tak jak ogromna większość z nas, z mocno skomplikowanym statusem, bo mój ojciec wywodził się z dalekich przedmieść Krakowa i to Kraków anektował tę wieś a z drugiej strony rodzina całkiem nieźle sobie radziła. To byli tacy przedwojenni chłopokupcy, robotnicy, chłoporzemieślnicy. Coraz bardziej wiązali się z Krakowem, planowali przenosiny interesu do centrum. Te światy się przenikały. Po wojnie ich oczywiście w brutalny sposób rozkułaczono. Natomiast Witkowice, które należą już do Krakowa, nadal mają status pół wiejski. Cała okolica północna Krakowa: Witkowice, Zielonki itd. pełna jest niesamowitych pejzaży, np. w szczerym polu wyrastają domy szeregowe typu angielskiego, podmiejskie, ale nie wiejskie. Zupełnie poza kontekstem pojawiają się miejskie osiedla. Ja z kolei wychowałem się na Krowodrzy. Na początku XX w. mieszczanie spędzali tam wakacje. Państwo jechali w jednym wozie, służba i skrzynie z ubraniami, naczyniami etc, w drugim. Po raz ostatni tam widziałem kury, jak byłem w liceum, czyli na przełomie XX i XXI w. Mogę się założyć, że każdy mieszkaniec miasta uważanego w naszych warunkach za duże będzie mógł przytoczyć wiele podobnych anegdot.Teksty, które są w „ZNAKU” mają apokaliptyczny wymiar.W opowieści dziadka u Wioletty Grzegorzewskiej pojawiają się ślimaki, które zbiera się na handel, dziwne uprawy, porzucenie tradycji, wkroczenie na wieś nowoczesnej brutalnej ekonomii. U Andrzeja Muszyńskiego istotny jest z kolei problem z oglądem. Autor, mimo, że związany z tą rzeczywistością, nie czuje się jej emisariuszem, stara się to traktować bez gorącego zaangażowania.
Anna Dutka: Dostrzegam zaangażowanie, gdy Muszyński pisze o niebezpieczeństwach, które mogą pogrążyć wieś. Powie o zagrożeniu wynikającym ze zderzenia dwóch zamkniętych kultur. Zestawia ze sobą z jednej strony: powierzchowność, konsumpcjonizm i obłudę zachodniej kultury, a z drugiej pieniactwo, zawiść i kompleksy wschodniej kultury.
Jan Bińczycki: To jest coś, czego chciałbym unikać opisując społeczeństwo. Takiego łatwego etykietowania pieniactwem, zazdrością i kompleksami. Cała Europa oddycha teraz pieniactwem i kompleksami. Spójrzmy na wyniki wyborów, w wielu krajach miejsca w parlamentach zdobywają skrajne ugrupowania, głoszące ksenofobię, żerujące na strachu i kompleksach. Kolejny grzech to swojego rodzaju estetyzacja biedy.Gdy dostrzegamy biednego, jesteśmy skłonni do dialogu w momencie jak on jest trzeźwy, czysty, ogolony, ładnie mu pachnie spod pach i jest szlachetny w swoim ubóstwie, czy walce o byt. Nie zarzucam autorowi, że pisze o obłudzie w ten sposób, ale ta nasza współczesna Polska, wbrew wszystkim podziałom na centra i peryferie to nie są dwa światy. Konsumpcjonizm istnieje wszędzie, nawet na wsiach są supermarkety. Robi się wszystko, żeby miejskość i kosmopolityzm były na wsi pożądanym towarem. Wydaje mi się, że opowiadając o naszej współczesności podnosimy miasto do nie wiadomo której potęgi. Owszem, szkoły, uczelnie, praca, dostęp do sztuki i rozrywki są skupione w dużych ośrodkach, ale nie przeszacujmy ich kulturotwórczej roli. Nasz Kraków kiedyś był prowincjonalny wobec Lwowa. Na Błoniach do lat 70., czy nawet 80. dwudziestego wieku pasły się krowy! Warszawa, która ma więcej wspólnego z Mińskiem na Białorusi niż z tym, co nam się wydaje, że reprezentuje. Wrocław i Poznań, które świetnie opisuje Szczerek, jako wlewanie się żywiołu słowiańskiego w zachodnioeuropejskie dekoracje. Nie wspominaliśmy o wątkach etnicznych, sprawach narodowościowych, które wsi dotyczą bardzo, bo z jednej strony mamy przesiedleńców z Ukrainy do miast na Śląsku, wyrzuconych z małej ojczyzny i wepchniętych w zupełnie inną rzeczywistość, z którą nie czują związku a z drugiej wieloetniczne tradycje, które próbowano zlikwidować, zamazać w PRL. Mamy ogromną, złożoną historię pograniczy, choćby w tekstach reporterskich, np. Włodzimierza Nowaka, (Obwód głowy). Do tego ciekawy pod każdym względem: filozoficznym, i historycznym, i każdym innym proza Myśliwskiego, który opisuje wielkie zmiany historyczne dokonujące się na oczach (i na plecach) zwykłych ludzi. Pamiętać trzeba o sztukach Tadeusza Słobodzianka: „Car Mikołaj” (1985), „Prorok Ilia” (1992). Bohaterami są mieszkańcy wsi na kresach wschodnich, którymi się politycznie manipuluje. Pojawia się a to car samozwaniec, a to prorok a to komuniści. Wszyscy próbują ich przeciągnąć na swoją stronę. Wracając do Muszyńskiego i Grzegorzewskiej. Chciałbym by ich książki i teksty w czasopismach były postrzegane jako nowe spojrzenie na problemy, które rodzima kultura podejmuje od dawien dawna. Takimi sprawami zajmowali się reporterzy w międzywojniu, prozaicy o lewicowym światopoglądzie. Po wojnie życie wiejskie opisywali pisarze tzw. nurtu chłopskiego. Cieszę się, że te wątki pozostają nośne i że możemy liczyć na przedstawienie ich przez autorów, którzy potrafią unikać protekcjonalności, nie wpadają we wszystkie pułapki, które wymienialiśmy wcześniej. Warto zwrócić uwagę n
a jeszcze jedno – tematem numeru jest badanie figury Polaka – katolika próba odpowiedzi na pytanie na ile jest to stały, niezmienny element naszej zbiorowości. Polaka – katolika postrzega się rozmaicie, czasem jako odpowiednik ”lewaka” po drugiej stronie mocy. Ma wszystkie wady, którym liberałowie czy niektórzy chcieliby obarczyć przeciwników. Jedna z nich to „wieśniactwo”. Mam nadzieję, że te wszystkie składowe naszej tożsamości, którym przyglądają się autorzy numeru, w końcu stracą swój bojowy wymiar i staną się po prostu częścią naszej tożsamości, że akceptując je staniemy się dojrzałym i solidarnym społeczeństwem. W każdym razie literackie pokłosie tych dyskusji wygląda obiecująco.
Jan Bińczycki – członek zespołu Korporacji Ha!art, doktorant na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Z zawodu bibliotekarz.
Rozmowa autoryzowana.