Lubię spotkania autorskie. Zwłaszcza kameralne, podczas których jest czas na rozmowę z pisarzem, ale nieco dłuższy niż tylko przez chwilę, gdy podpisuje książkę. Wolę spotkania na małej sali i bez tłumu. Nie chadzam na spotkania z celebrytami, bo nie wierzę, że tak ich nagle obrodziło w talent pisarski.
Dlaczego wybrałam się na spotkanie z Marcinem Mellerem? Kojarzyłam go z „Playboyem”, z „Agentem”, „Kapitalnym pomysłem” i telewizją śniadaniową. Wiedziałam też, że napisał książkę z żoną, sądziłam, że za jej sukcesem stoi status gwiazdy telewizyjnej. Ale druga książka, tak szybko po premierze pierwszej? I to mnie zastanowiło.
Czekałam, zatem na gwiazdę TVN. Jakie zrobił wrażenie? Absolutnie doskonały gawędziarz, wyczulony na absurdy dnia codziennego, kontestator rarytasów humorystycznych. Porwał nas od razu na początku zabawną historią z Gruzji. Z najbardziej dramatycznej opowieści wyciśnie smakowitą dykteryjkę. Normalny facet, bez foch, bez much w nosie, bez aury gwiazdora. Z ogromnym dystansem do siebie.
Spotkanie autorskie udaje się z trzech powodów: dopisze pisarz, dopisze prowadzący i przyjdzie widownia. Pisarz nawet więcej niż dopisał. Widownia była zachwycona; przyszła nawet po raz drugi dziewczyna, która była na wcześniejszym spotkaniu ze studentami dziennikarstwa. A prowadzący? Marcin Wilk, który moderował to spotkanie to wymarzony partner do pogadania. Zadaje pytania, które widać, że pisarz chce usłyszeć. Słucha go, zamieniając spotkanie w kapitalną gawędę dwóch niemal starych znajomych. Chociaż po zakończeniu było widać, że panowie nie znali się wcześniej. W odpowiednim momencie puentuje Mellera, stwarzając mu okazję do zaskoczenia najlepszymi akapitami i z książki i z życia. Z książki podsumowującej życie, którym Meller mógłby obdzielić kilka osób.
W latach dziewięćdziesiątych był korespondentem wojennym i pisał reportaże dla „Polityki”. Podróżował z Marcinem Kydryńskim przez pół roku po Afryce, w czasach przed internetowym boomem, kiedy nie było tak łatwo jak dzisiaj ustalić stuprocentowo trasę, przejazdy. W czasach, gdy człowiek nie wiedział do końca, co go spotka po drodze. Dostał nominację do nagrody Grand Press. Mył okna u Adama Michnika. To tylko przedsmak. Właściwie każda historia, którą opowiadał miała swoje dodatkowe towarzysko-sytuacyjne tło. A to na jakiejś imprezie Krzysztof Miller proponuje wspólny wypad do Afganistanu. A to dostaje robotę w archiwum „Polityki” a proponują mu pisanie i wkrótce wysyłają na Kaukaz. Zostaje korespondentem wojennym w byłej Jugosławii. Kilka razy uniknie śmierci, ale nawet z tej najbardziej dramatycznej sytuacji, kiedy przeżył bombardowanie zapamięta, jak turlali się potem ze śmiechu na wspomnienie Norwega, który z potężną erekcją uciekał z namiotu do okopów. Gdyby panowie z Monty Pythona potrzebowali tekściarza to zapraszamy do Polski, Marcin Meller to maszyna do wychwytywania absurdów i zamieniania ich na gagi słowno-sytuacyjne.
Marcin Meller to też szczęściarz. Do ludzi i niesamowitych zbiegów okoliczności. Oczywiście często zabawnych. Ile osób pierwsze pieniądze zarobiło myciem okien u Adama Michnika? Rodzice Marcina Mellera zachęcali go, żeby próbował zarabiać samodzielnie na swoje wydatki i podpytywali znajomych, czy nie potrzebują kogoś do mycia okien. Z Adamem Michnikiem, który właśnie dzięki amnestii wyszedł a więzienia, znali się ze studiów. „To było niesamowite, do dzisiaj pamiętam to mieszkanie. Takiego bajzlu nie widziałem nigdy w życiu. Całe mieszkanie było jednym wielkim magazynem książek. Jak się przechodziło przez salon, książki były na półkach i stały w kupczykach i gdzieś pomiędzy tymi książkami szukało się przejścia. Okna wyglądały tak, jakby je myto jeszcze za Piłsudskiego”.
W wieku 14 albo 15 lat, zdobył nagrodę w konkursie na opowiadanie „Świata młodych”. Opowiadanie było jednak zbyt niecenzuralne, więc go nie wydrukowano. Pierwszy tekst, jaki mu opublikowano, to list do „Świata Młodych” o tym, że zapisano go do Towarzystwa Przyjaźni Polsko Radzieckiej, chociaż nie chciał.
W szkole miał partyjnego dyrektora, mocnego służbistę. To była podstawówka na Starym Mieście. Pewnego dnia były zamieszki, dyrektor wracał do domu i kiedy wsiadł do tramwaju dostał się dokładnie pomiędzy demonstrantów i zomowców. Wprawdzie krzyczał, że należy do partii, że popiera Jaruzelskiego, spałowali go jednak tak strasznie, że przez dwa tygodnie leżał w szpitalu. A oni byli zachwyceni, że władza ludowa jest jednak sprawiedliwa.
Całe życie robił to, co lubi. Gdy jakaś robota przestawała go kręcić, zostawiał ją. Kiedyś przeczytał w wywiadzie z Urbanem coś, co mu dało do myślenia. Urban powiedział, że wszystko konsumuje jak potencjalny materiał do tekstu. W związku z tym jedyny czas, kiedy odpoczywa to wtedy, gdy pije wódkę. Bo przestawia mu się wówczas umysł i nie jest w stanie interpretować rzeczywistości na potrzeby pracy. Marcin Meller ma podobnie. Bez względu na to, co robi, czy czyta dobry kryminał, ogląda film, czy jest w podróży, notuje, zakreśla ciekawe akapity. W przeciwieństwie do Urbana po wódce też.
Miał jednak w swoim życiorysie okres balang i szaleństwa. Ciągle mu powtarzano, że gdyby tylko jedną trzecią czasu, który poświęca na życie towarzyskie i kobiety poświęcił pracy, miałby już trzy Pulitzery. I to właśnie, dlatego książka „Między wariatami” nie mogła powstać wcześniej. Gdyby nie szczęście do ludzi, być może nadal szalałby po warszawskich klubach. Pewnego dnia usłyszał od Marcina Kydryńskiego, że marnuje czas i życie. Co dało mu dużo do myślenia, po tej rozmowie wyjechali na pół roku do Afryki, a ten wyjazd zapoczątkował kolejne propozycje, dzięki którym teraz jest tu, gdzie jest. I chociaż trudno w to uwierzyć, że były redaktor naczelny polskiej edycji „Playboya”, kobieciarz i imprezowicz pisze dzisiaj, że na żadnej wojnie nie czuł się tak męsko, jak kąpiąc swojego syna Gucia. To tak właśnie jest.
Organizacja spotkania: Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Krakowie. Prowadzący: Marcin Wilk. Gość spotkania: Marcin Meller.