Kategorie
Non-nordic

Małgorzata Szejnert – Wyspa klucz

Pradziadek ze strony mamy wyjechał do USA na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku za pracą. Wiem niestety tylko tyle, że pracował w kopalni złota, gdzie miał wypadek i zmarł. Prababcia dowiedziała się o wypadku, z rozpaczy zmarła chwilę potem. Czasem podpytywałam dziadków, próbując dowiedzieć się czegoś o dawnych czasach, ale niechętnie do nich wracali. A teraz nawet gdybym chciała to nie ma już z kim rozmawiać. Więc ta książka jest trochę dla mnie jak rozmowa z duchami przodków.

Na Ellis Island rozstrzygały się losy imigrantów przybywających z całego świata do USA na przełomie XIX/XX w. Grupa urzędników imigracyjnych decydowała o losie przybyszy. Wraz z rosnącą falą imigracji procedury zaostrzały się, stosowano coraz gęstsze sito i coraz bardziej skomplikowane narzędzia selekcji. Drzwi bramy do lepszego świata zamykały się przez każdym, kto nie spełniał kryteriów normalności. To jest książka o ponad szesnastu milionach ludzi, którzy w warunkach gorszych, niż transportowano zwierzęta zdecydowało się na przełomie XIX/XX w. na podróż do USA, na szukanie swojego miejsca na ziemi w tym odległym, jeszcze w wielu miejscach dzikim kraju. Bez znajomości języka, często samotnie, bez rodziny. Dlaczego? Co ich pchało do tego? Kim byli? Jak potoczyły się ich losy?

Lubię, gdy autor na tyle mnie szanuje, żeby postarać się o wysmakowane detale, unikalne epizody, nowe fakty. A ta książka to wielki wysiłek analityczny, redakcyjny i twórczy. W efekcie dostaję coś więcej niż historię jednej wyspy pod Nowym Jorkiem, przystanku dla załatwienia formalności imigracyjnych, dostaję historię kraju, która dopełnia się symbolicznie na tytułowej wyspie. Im głębiej wczytuję się w historię samej wyspy, tym lepiej rozumiem historię Stanów Zjednoczonych. Historię kraju, w którym biedny chłopak zostaje prezydentem. Imigrant zostaje komisarzem największej placówki imigracyjnej. To fenomenalna książka, żywy dowód na to, że można uchwycić coś nieuchwytnego. Małgorzata Szejnert uchwyciła TEN moment, niewielką, ale jakże istotną chwilę w dziejach tego wielkiego kraju, która składa się na jego istotę.

Sztuką i to niebagatelną jest umieć opisywać historię tak, żeby nie ugrzęznąć w nadmiarze szczegółów a jednocześnie zatrzymać się na takim poziomie ogólności, żeby był zrozumiały. I w tym idealnym momencie jestem czytając „Wyspę klucz”. Z jej perspektywy widać co dzieje się na świecie. Z jednej strony widzę Polskę oczami świata, dla którego Polski nie ma, więc i dla amerykańskich służb imigracyjnych Polacy są Rosjanami, Austriakami, czy Niemcami. Innym razem patrzę na nowy świat oczami prostego człowieka, który pośpiesznie, kalecząc własny język przekazuje informacje krewnym, którzy zostali w kraju. Śledzę rozwijającą się sytuację na wyspie oczami pracownicy socjalnej, zatrudnionej tam do przeciwdziałania handlowi żywym towarem. Widzę ją oczami Lucky Luciano, uważanego za ojca mafii w Ameryce. Szejnert pozwala spojrzeć na losy człowieka w tłumie, z jednej strony potomków brytyjskich pielgrzymów z Mayflower, którzy w siedemnastym wieku dopłynęli do Playmouth Rock tworząc potem trzon amerykańskiej elity a z drugiej w tłumie prostych, biednych rolników, rzemieślników pasażerów trzeciej klasy kolejnej fali imigracji.

Atutem tej książki są pojawiające się liczne motywy polskie. Dzięki nim opowiedziana historia amerykańskiej imigracji staje się historią osobistą. Nie opowieścią o bezimiennej masie imigrantów, tylko historią pojedynczego człowieka, który przyjeżdżał do tego kraju ze swoją własną opowieścią. Dowiadujemy się, że dwudziestego piątego prezydenta USA republikanina Williama McKinleya zastrzelił anarchista, z pochodzenia Polak, Leon Czolgosz. Czytamy o urzędniku z Ellis Island, który robi zdjęcie polskiemu zapaśnikowi Zbyszko Cyganiewiczowi. Dowiadujemy się, że pradziadka pisarza i twórcy filmowego Roberta Bobera, Wolfa Leiba Frakela z Przemyśla deportowano z Ellis z powodu trachomy. Dowiadujemy się o Zbigniewie Korfantym, synu Wojciecha, który jest przetrzymywany na wyspie 10 miesięcy i dopiero interwencja Stanisława Mikołajczyka pozwala mu opuścić wyspę.

Autorka pokazuje, jak wielka machina emigracyjna napędza koniunkturę dla wszelkiego rodzaju nieuczciwości. Obnaża człowieczeństwo, które odcina się od odruchów ludzkich, żerując na cudzej klęsce, biedzie, niewiedzy. Narracji towarzyszą zdjęcia opisywanych miejsc, postaci, sytuacji, dzięki czemu, już nie tylko oczami wyobraźni śledzę przebieg opowieści. Autorka tak plastycznie prowadzi narrację, że mam wrażenie, że postaci na zdjęciach poruszają się, przytrzymują kapelusz, chroniąc się przed wiatrem, odwracają się szukając członków rodziny. Świetnie są pokazani w tej masie ludzi skorumpowani urzędnicy i eskalująca działalność wyzyskiwaczy, nieuczciwych naganiaczy oferujących pracę, kwitnący handel żywym towarem, rozwój towarzystw transportowych, które bogacą się na oszukiwaniu imigrantów na cenach biletów i wożeniem ich okrężną drogą, z przesiadkami dając okazję do zarobienia właścicielom noclegowni. Na wyspę ściągają prawnicy oferujący przybyszom załatwienie najbardziej beznadziejnej sprawy, naciągając ich na wysokie koszty prowadzenia tych spraw.

Uwielbiam tę książkę za dygresje, które budują otoczkę opowiadanej historii. Zwłaszcza za te około literackie. Stacja na Ellis wzbudza zainteresowanie Henry Jamesa, który w 1904 przypływa tu z Europy. W tym czasie stacją zarządza komisarz William Williams dbający, żeby imigranci byli traktowani z godnością. To jego właśnie uwieczni Henry James w powieści-eseju „The American Scene” z 1907 roku. Zastępca Williamsa gości Herberta George’a Wellsa, dziecko angielskich biedaków przybywa na wyspę już jako słynny autor „Wehikułu czasu”. Jest też wiele dygresji, sprawiających, że czytanie o Wyspie Ellis jest fascynującą opowieścią, jak ta o nazwie lotniska La Guardia, która pochodzi od Włocha zatrudnionego na wyspie w charakterze tłumacza, o pasażerce, która do Nowego Jorku przypłynęła statkiem Celtic, bo nie dostała biletu na Titanica.

Najbardziej lubię taką właśnie literaturę, świetna reporterska robota, narracja, której jak głosu doskonałego lektora filmowego nie słychać a na pierwszy plan wysuwają się opisywane wydarzenia, ludzie wyłaniający się coraz wyraźniej z faktów, epizodów, niepozwalający na długo o sobie zapomnieć.

Małgorzata Szejnert, „Wyspa klucz”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2009. 278 str.