Zaintrygował mnie pomysł na książkę, której bohater tworzy listę najważniejszych filmów w swoim życiu, które jednocześnie wiążą się z jego najważniejszymi wspomnieniami. Po autorze – Chilijczyku, reżyserze i scenarzyście, liczyłam na wielkie kino, mocne historyczno-obyczajowe tło z dyktaturą Pinocheta w kulisach z wciągającą, nieco esencjonalną narracją. Dostałam jednak kilkadziesiąt rozdziałów, które kończyły się w większości przypadków tam, gdzie spodziewałam się najciekawszego ciągu dalszego z takimi sobie, często przeciętnymi filmami.
Nie miałam podczas tej lektury choćby chwili przyjemności. Wynudziłam się losami bohatera. Zmęczyłam pourywaną, chaotyczną narracją, jej powierzchownością, trzymaniem się zaledwie strzępka tematu. Miałam wrażenie, że czytam uczniowskie wprawki przygotowywane na warsztaty twórczego pisania. Bohater wydał mi się nieco papierowy i nijaki, chociaż nie powinien, bo podobno jest bardzo autobiograficzny. Może to tak, że życie pisze najgorsze scenariusze, w które najtrudniej uwierzyć? Nie uwierzyłam w opowiedzianą historię a wręcz czułam się nią znużona i rozczarowana. Zabrakło mi tętna w tej powieści, w rytm którego zaczęłabym oddychać. Miałam wrażenie, że mój organizm walczy z tą lekturą i ze zmęczeniem, jakim okupiłam przeczytanie tej książki.
Nie zostanę fanką tego stylu. Autor chciał podkreślić nijakość i powierzchowność życia. Jeśli jednak robi to i formą i historią to już o coś dla mnie za dużo. To nie jest tak, że nie dostrzegam w tej książce potencjału. Przeciwnie. Ona ma ogromny potencjał ciekawych pomysłów na niejedną dobrą powieść. Ale pisarz konsekwentnie trzyma się swojego zamierzenia, że skoro świat się macdonaldyzuje, skoro uciekamy się w relacjach do raptem powierzchownego bycia z sobą, skoro przepływamy bezrefleksyjnie przez życie, to tak będzie opowiedziana historia. Problem w tym, że takiego okazywania sobie czułości przez ekran monitora, jak w „Sali samobójców” Komasy widzę na co dzień. Bezustannie poznaję nowych znajomych, którzy po tygodniu przedstawiając się mówią o przyjaźni. Za dużo w tym gołosłowności, konformizmu, czy interesowności.
Interesujący wydał mi się w tej powieści ważny wątek pełnej nienawiści relacji dziadka do wnuka; to rzadkie i niestereotypowe. I trudne do rozwinięcia. Chciałabym się dowiedzieć nieco więcej, o tym, jak się dorastało pod koniec dyktatury Pinocheta. Z chęcią przeczytałabym o tym, jak to jest być chłopakiem wyrwanym ze swoich korzeni, urodzonym w Chile, wychowanym w USA, dojrzewającym ponownie w Chile. Każdy z tych wątków stał się w książce niewielką namiastką wielkiego tematu, jaki z sobą niesie.
Dla mnie ta powieść to taki książkowy fast food. Z zewnątrz wygląda w porządku, czyta się szybko, smakuje jak setka innych podobnych powieści. Nadzieja podobno umiera ostatnia i dałam temu popisowy przykład, czytając tę książkę do końca i do końca licząc na literackie zaskoczenie. Mimo braku zaskoczenia stwierdzam, że to nie był zmarnowany do końca czas, bo skoro autor, jak czytam na okładce współtworzy nowy nurt w literaturze chilijskiej, to warto się z nim zapoznać. Choćby dla zaspokojenia ciekawości.
Alberto Fuguet – Filmy mojego życia., muchaniesiada.com, Kraków 2008. Przełożył Marcin Sarna. 335 stron. Tytuł oryginału: Las películas de mi vida (2003)