Kategorie
Non-nordic

#YOLO – Jakub Koisz

„#Yolo” Jakuba Koisza to bardzo udany z wielu względów debiut, który przypomina wypadkową „Gry w klasy” Julio Cortázara, prozy beatników i fali książek w stylu „My, dzieci z dworca ZOO”. Jest tu nieśpieszne tempo nieustannego melanżu, wspomnienia z urwanych filmów, atmosfera nieprzerwanego ciągu narkotyczno-dopalaczowego. Jest seks, kłamstwa i wpisy w mediach społecznościowych. Kilka rzeczy sprawia jednak, że proza Koisza wtapia się w literackie czeluście, nie wyróżniając się niczym szczególnym.

Zacznijmy jednak od początku. Pisarzy, którzy zostawiają po sobie stylistyczny, rozpoznawalny trop jest w sumie niewielu. Jakub Koisz niewątpliwie językowo postawił kropkę nad wybijającym się, charakterystycznym „i”. Ma świetne ucho, bardzo dobre wyczucie stylu i pisze językiem, który ani na chwilę nie traci na impecie. Podejrzewam wręcz, że jeśli jest w trakcie kolejnej powieści, to będzie ona zupełnie inna. Wyczuwam u niego potrzebę mierzenia się z różnymi materiami. Nie będzie to jednak eksperyment na miarę Korporacji Ha!art czy Lampy i Iskry Bożej. Jakub Koisz nie stanie się Dorotą Masłowską w spodniach, ani nawet Małgorzatą Rejmer, która na nowo opowiada nam Warszawę w „Toksymii”. Będzie raczej chodzącym lustrem, w którym, jak w „#Yolo”, odbija obraz zblazowanych warszawskich dwudziestoparolatków. Potrafi pisać naśladując, nie wyczuwam w nim autora, który ma zadatek na wywracanie literatury. Chociaż wyraźnie chce zostawić po sobie coś oryginalnego. Językowo wyczuwam swobodę mówienia slangiem, bez wpisanego w to ryzyka ośmieszenia. Koisz wtopił się w słowotwórcze wygibasy; jest cięty, dowcipny i mocny. Czy to jednak wystarczy?

Postać, którą wybrał na najważniejszego bohatera, to obserwator, kontestator i główny komentator. To dzięki niemu wchodzimy w zamknięty świat (części) pokolenia 20+. Moim zdaniem też dość charakterystyczny. Bo spójrzmy kto i o czym pisze. A potem kim jest i jak żyje. Sporo mamy literatury o problemach zblazowanych, zamożnych dzieciaków (czy dorosłych), które mogą sobie pozwolić na alternatywne wybory, kosztowne imprezowanie i drogie upijanie się życiem. Tego prawdziwego (równa się zwyczajnych Polaków) jest mało, stąd tyle powieści o pisarzach w roli głównej, środowisku artystycznym, wszelkiej maści dziennikarzach, pracownikach teatru itp.. Uwikłani w życie, zmęczeni ludzie – jak widzę – nie mają czasu i siły, żeby pisać książki. Piszą je w większości ci, którzy na taki luksus mogą sobie zwyczajnie pozwolić. Brak prawdziwego życia i wracanie do przepisanych już po raz setny problemów, po prostu jest wtórne. No i nudne. Ciężko jest mi się zdobyć na zainteresowanie kolejną prozą w stylu „ćpanie, bzykanie i melanżowanie”.

Gdy sięgam po powieść w stylu „#Yolo” czekam na odrobinę świeżości, ale otrzymuję bardzo dobrze odtworzony fragment zamkniętej rzeczywistości. I nic więcej. Nawet jeśli Koisz językowo odlatuje, to wyłącznie na poziomie odtwarzania stylu małolatów silących się na oryginalność. W dodatku jest kolejnym polskim prozaikiem, który upaja się własnym wyrafinowaniem słowotwórczym na niekorzyść historii, która wymyka mu się z rąk i staje się nieciekawa. Wolałabym tę powieść otrzymać w formie nowelki lub opowiadania, bo w takiej objętości błysnęłaby, tu jednak przedłuża się o niepotrzebne strony.

Kolejne pytanie, to czy naprawdę potrzebujemy jeszcze jedną powieść o mężczyźnie, oczywiście inteligentnym, oczytanym, tym razem też ze znajomością filmu, który patrząc na kobiety, widzi wyłącznie dziwadła, zazwyczaj głupie, wyskakujące z majtek, nawet wówczas, gdy panowie są zmęczeni i właściwie od niechcenia „spuszczają się w rozjechane i suche szparki hipsterek”. Czy potrzebujemy kolejnych reprezentantek kultury obrazkowej, z których „żadna nie zwróciła uwagi na książki, ale od razu wpadły im w oko obrazy z superbohaterami”. Nic nie przekonało mnie do powieści Jakuba Koisza, nic nie sprawiło, że chciałabym zaakceptować ten opis świata i jego literacki wybór. Na miliony jest w literaturze głupiutkich panienek, „lubiących się z kimś przelizać”, rozkładających non stop nogi. Bohaterki Koisza tym różnią się od bohaterek rocznikowo od niego starszych panów pisarzy, że środek głupoty krąży w ich przypadku po nieco innej orbicie. Bo mamy inne czasy, więc Karolina „już osiągnęła to, o czym marzyła w gimnazjum: pełne zblazowanie, sporą grupę wyznawców na swoim modelingowym fanpejdżu oraz całkiem sporą wiedzę na temat środków psychotropowych”. Koisz przypomina mi Augusta Strindberga, tyle, że kilkanaście dekad później, gdy pisze:

„Jeśli waginy samic homo sapiens wytwarzały śluz każący mężczyznom, niczym mrówkom, zapieprzać od świtu do zmierzchu na dwie zmiany, pokonywać kilometry, pocić się krwią, to ona była tutaj alfą, prawdziwą królową feromonów”.

Jakub Koisz jest trochę jak jego bohater, który poznając dziewczynę, stwierdza, licząc, że ta „odczyta erotyczny podtekst tego bełkotu”, że „każdy mężczyzna tworzy. Z każdego z nas wypływa energia, która pozornie rzucona na pastwę chaotycznego świata znajduje jednak swój dom, wchodzi w relacje, łączy się w jeden niezależny byt. To jest architektura życia…”. I podobnie do tej postaci sam sporo tworzy, przekładając otaczający go świat na kolejne projekty, tym razem literacki. W pisaniu najważniejsze jest dla mnie pytanie „Po co?”. Jeśli jest sens, to wówczas warto pisać. I jeśli miałabym coś doradzić debiutującemu pisarzowi, to postawienie sobie tego pytania i powtarzanie go tak długo, aż zrozumie: po co pisać kolejną książkę?

Recenzja książki: #YOLO, Jakub Koisz, Wydawnictwo Ovo, Wrocław 2016. Redakcja: Katarzyna Kostołowska. Korekta: Anita Baraniecka-Kozakiewicz. Grafika na okładce: Miedzioryt „Kot” Marcin Makarewicz. Projekt okładki i skład: Marcin Makarewicz. Zdjęcie na okładce: Evilvision. Wydanie I. ISBN: 978-83-935709-7-3. Stron: 269.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję: Wydawnictwu Ovo.