Dlaczego tylu recenzentów czyta Kinga na kolanach? Dlaczego nawet najsłabszej jego powieści dają najwyższe noty? Czy to strach przed wydawcami, czy przed linczem fanów?
Stephena Kinga znam z adaptacji filmowych; jednym z pierwszych filmów nie piratów, jakie kupiłam jeszcze na kasecie VHS było „Misery” z niezapomnianą rolą Kathy Bates. Od tamtej pory oglądam ją z respektem, nawet, jeśli gra drugi plan w „PS Kocham cię”. Widziałam kilka razy „Skazanych na Shawshank”, płakałam na „Zielonej mili”. A mimo to, nie czytałam Kinga. Błąd, big, big mistake.
Zapytałam Magdę, znawczynię horrorów, książek grozy, kryminałów, która w naszym DKK zasłynęła tańcem z Irkiem Grinem, czy to dobry King. Rzecz w tym, że „Joyland” w sąsiedztwie innych książek Kinga, bliżej jednak do bajki, w której straszy, a Magda akurat woli wyraziste gatunkowo książki, więc w tej, jak dla niej, jest za mało grozy. Dla mnie w sam raz.
Akcja powieści rozgrywa się w 1973 roku. Dwudziestoletni Devin Jones, student college’u przeżywa pierwszy zawód miłosny. King wraca do lat swojej młodości, nostalgicznie, nieco melancholijnie. Świat jest wówczas piękniejszy i nawet straszy w nim jakby mniej niż obecnie. Jest coś magicznego we wspomnieniach, jest też coś unikalnego w pierwszej miłości. King chce żebyśmy tak myśleli.
Jasne, że potrafimy kochać, że zranione uczucia długo nie dają o sobie zapomnieć. To jednak, co u Devina trwa dwadzieścia lat, dzisiaj skończyłoby się pewnie po kilku komentarzach na Facebooku. Gdzieś zgubiliśmy się w tym uprzedmiotawianiu uczuć w emotikonach. Krążymy wokół siebie bez słowa, zarzucając się jednocześnie wierszami w necie. W pokoleniu Devina wszystko trwa dłużej; ludzie więcej czasu poświęcają, żeby się odnaleźć, mają więcej cierpliwości, żeby dzielić bycie ze sobą na drobne oczekiwania. Czytam w „Joyland” o uczuciu rozpisanym na setki spotkań, wspólnie spędzonych chwil, na byciu razem. Kto dzisiaj tak czeka? Kto ma cierpliwość tak kochać? Szczerze i bezpretensjonalnie?
I nieważna jest porażka, pisze King, bo przecież gdyby nie rozstanie, Dev nie przeżyłby tego wszystkiego, co stało się później. Życie jest przewrotne, zwycięzcami są ci, którzy idą dalej. Devin zatrudnia się w lunaparku Joyland, miejscu rozrywki, które jednak pokazuje, że czas żartów się skończył. Trzeba dorosnąć, a Dev przechodzi z Disneylandu swoich szczeniackich lat do Joylandu dorosłego życia. Życie według przygotowanego scenariusza zamienia się w życiową improwizację. To czas prób. I jak to w życiu, czasem trzeba się w nim naharować, czasem ubrudzić, przeżyć chwile dumy, przyjąć też pierwsze rozczarowania. Będziemy spotykać ludzi ważnych i nieistotnych, będziemy stale podejmowali decyzje, czasem pod czyimś wpływem, czasem z polecenia. I niewiadomo ile jest konsekwencji między tym, co przepowiadają nam inni a co później się dzieje.
Czasem będzie strasznie. W „Joyland” pojawia się duch zamordowanej dziewczyny. Krążą o niej legendy a nierozwiązana sprawa jej zabójstwa kładzie się cieniem na parku rozrywki. Pod wpływem pewnego zdarzenia, Dev postanawia rozwiązać tę zagadkę. Podejmuje decyzję, która całkowicie zmieni bieg wydarzeń, nie tylko tego lata, ale całego jego życia.
Dla mnie to nieoczekiwane spotkanie z Kingiem, który miał straszyć a wprowadził w zadumę. Nad nieoczywistością pewnych faktów, które zmienia jedna decyzja. Dev musiał stracić coś, żeby zyskać coś innego. Czyżby mistrz grozy na chwilę przestał straszyć, żeby pokazać, że życie wcale nie jest takie straszne? Straszne jest to, że nie potrafimy godzić się z porażkami, że jak Devin wciąż żyjemy jedną porażką, zamiast dostrzec wszystkie szanse, jakie pojawiły się w jej konsekwencji.
Stephen King, Joyland, Prószyński i S-ka, Warszawa 2013. Przełożył: Tomasz Wilusz. Redakcja: Agnieszka Rosłan.